KLIKNIJ TUTAJ - POSŁUCHAJ NA SOUNDCLOUDZIE

Zanim zaczniemy – jeśli ktoś ma ochotę pójść do toalety lub wyjść na zewnątrz, bardzo proszę – albo już zostańcie. Wiele osób połączy się też przez internet. Taką mam nadzieję. Wygłaszam bardzo wiele mów – do was, do mnichów, przez internet do słuchaczy w Singapurze, Hong Kongu czy w Wielkiej Brytanii. Nawet jeśli nie podróżuję ostatnio z powodu covidu, wygłaszam mowy w wielu różnych krajach. Mam często wrażenie, że mówiłem już na wszystkie możliwe tematy. Ale kiedy ktoś mnie dzisiaj spytał, o czym będę mówił, wspomniałem, że w zasadzie wszystkie moje mowy nadają się do śmieci – na co usłyszałem, że nie, że o śmieciach jeszcze nie mówiłem. Zatem dzisiejsza mowa nosi tytuł Buddyzm i śmieci.

Jeśli więc ktoś będzie później narzekał, że ta mowa nadawała się do kosza, to będzie znaczyło, że bardzo dobrze ją zrozumiał. Kiedy mowa jest o bzdurach, czasami nie chcemy tego w ogóle słuchać. Lecz jako mnich buddyjski nauczyłem się, że na wiele rzeczy, odrzuconych przez ludzi, można spojrzeć ponownie i ujrzeć w nich piękno. Pamiętam, że pierwszą metaforę nawiązującą do śmieci usłyszałem od mojego nauczyciela Ajahna Chah bardzo wiele lat temu. Dobrze wiedział, co się stanie, kiedy jego uczniowie z Zachodu udadzą się w końcu do różnych krajów, w których buddyzm nie był tak powszechny. Jednym z podstawowych obowiązków mnicha jest rozmawianie z ludźmi, okazywanie przyjaźni i słuchanie ich, kiedy opowiadają o problemach życiowych. Dzieje się tak bardzo często, choć nie przechodzi się wcześniej żadnych kursów udzielania porad. Mimo to zostaje się wkrótce bardzo dobrym doradcą. Ajahn Chah uczył nas, żebyśmy zawsze pamiętali, udzielając porad – kiedy ludzie opowiadają o różnych kłopotach, problemach małżeńskich, życiowych, finansowych i innych… Po dziś dzień nie potrafię zrozumieć, dlaczego ludzie pytają mnichów lub mniszki o wszystkie te kwestie.

Po pierwsze, jak wiecie, nigdy nie byłem żonaty. Co mogę wiedzieć o małżeństwie? Po drugie, nie mam dzieci. Co mogę wiedzieć o wychowywaniu dzieci? Po trzecie, nie mam pieniędzy. Co mogę wiedzieć o finansach? Po czwarte, nie mam pracy. Co mogę wiedzieć o chodzeniu rano do biura? Po piąte, nie mam samochodu. Co mogę wiedzieć o prowadzeniu auta? Ale zawsze udzielam odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie ludzie mi zadają. Najczęściej improwizuję, ale jednocześnie okazuję życzliwość i zrozumienie prawdziwego problemu, którego pytanie dotyczy. Po zakończeniu rozmowy lub udzielania porady stosuję pewną naukę Ajahna Chah, wie o niej niewielu ludzi. I nie sądzę, by uczono o tym na studiach czy na kursach doradczych.

Jak wielu z was może już zaczęło się domyślać, było to porównanie do kosza na śmieci. To moje pierwsze porównanie dla uczczenia pojęcia śmieci. Ajahn Chah powiedział: „Jeśli kiedykolwiek będziesz udzielał porad i wysłuchiwał problemów ludzi, musisz zawsze przyjmować wszystko, co mówią, starając się tego nie oceniać, tylko okazywać życzliwość i przejęcie tym, co ich spotkało – możesz nie rozumieć, przez co przechodzą, ale postaraj się okazać im jak najwięcej życzliwości. Ale kiedy już wyjdą, musisz sobie wyobrazić, że jesteś koszem na śmieci. Tak, by móc przyjmować wszystkie problemy i trudności, o jakich ludzie ci opowiedzą. Możesz nie rozumieć, dlaczego wrzucają te śmieci w ciebie, nie jesteś niczemu winien, ale proszę, przyjmij je”. A najważniejsza część tego porównania była na samym końcu. „Proszę, tylko pamiętaj o tym, żeby zawsze wyobrażać sobie, że jesteś koszem na śmieci z dziurawym dnem. Wtedy wszystko, co ludzie ci powiedzą, cokolwiek w ciebie wrzucą, przeleci i nic się w tobie nie zatrzyma”.

To była najwspanialsza część tego porównania. Oznacza, że kiedy ludzie opowiadają ci o różnych strasznych nieszczęściach, jakie ich spotkały, najpierw okazujesz zmartwienie, troskę i chęć pomocy. Po czym czujesz, że jesteś już pełny. I kiedy przychodzi następna osoba, już nie jesteś w stanie jej wysłuchać, cały czas myślisz o tej, która wyszła. Wkrótce stajesz się pełnym koszem na śmieci, przepełnionym odpadkami. Natomiast jeśli będziesz jak kosz na śmieci z dziurawym dnem, cokolwiek ludzie ci powiedzą, na cokolwiek będą narzekać, cokolwiek wyjawią na temat swoich życiowych problemów, wszystko to trafi do środka, przeleci przez ciebie i po chwili nic nie będzie zalegać. Bądź jak kosz na śmieci z dziurawym dnem. Zawsze pusty i gotowy do przyjęcia kolejnych śmieci, które ktoś potrzebuje w ciebie wrzucić. Wynika też z tego pewna korzyść – że będąc jak taki kosz na śmieci, człowiek do niczego się nie przywiązuje. Można rezygnować z rzeczy, wyrzucać je… nie chodzi tu o zanieczyszczanie planety. To metafora pokazująca, że wszystko w końcu się zużywa, niszczeje i powraca do ziemi. Tak jak wszystkie trudności w życiu – one też nie trwają wiecznie. W końcu przemijają i zastępują je inne wydarzenia.

Jestem tu już dość długo, 38 lat w tym miejscu, 46 lat jako mnich, tak wiele już widziałem – nic nie trwa wiecznie. Dhammasara, klasztor mniszek – kiedy go zbudowaliśmy? Nie będzie trwał wiecznie. Pewnego dnia też przeminie. Tak samo klasztor Bodhinyana, on też przeminie. Ale warto tworzyć to miejsce. Bardzo lubię opowiadać tę historię… mówiłem o tym zdaje się w ubiegłym tygodniu. To było 31 stycznia 1991 roku. Tego dnia szalał wielki pożar buszu, a był to najgorętszy dzień w historii Australii Zachodniej – 46 stopni. Tak było zanim wybuchł pożar. A kiedy ogień do nas dotarł, ogarnął cały teren klasztoru – [bum! bang!] drzewa dosłownie wybuchały. Musieliśmy się ewakuować, ale byliśmy zwarci i gotowi bronić klasztoru. Uruchomiliśmy wszystkie pompy pożarowe – ale musieliśmy zrezygnować. Podczas ewakuacji widziałem wybuchające drzewa i czuć było, że to niesamowicie gorący ogień. Myślałem, że nasz klasztor przepadł. Ale kiedy następnego ranka zabrano nas z powrotem na miejsce, zobaczyłem, że wszystkie nasze domki wciąż stoją. Teraz w klasztorze mniszek jest tak samo – wszystkie domki wciąż stoją. Były też wszystkie sale i wszystkie stołówki. Jedyne, czego nie ma w Dhammasarze, to was. Mniszek. Ale niedługo wrócicie, za dzień lub dwa.

Ale niesamowite było to, że można było wszystko odpuścić. To nie sam klasztor czy jego budynki były istotne. Istotna była energia, możliwość służenia i tworzenia czegoś pięknego. Naprawdę tak czułem. Wspominam o tym, bo to najprawdziwsza prawda. Że nawet gdyby wszystko miało zamienić się w popiół, wróciłbym tam następnego dnia i stwierdził: „Cóż, odbudujmy to. Zróbmy to jeszcze raz”. Bo działanie było ważniejsze niż jego rezultaty. Służba. To samo widać w przyrodzie. Wszystko w końcu niszczeje. Starzeje się i zużywa. Jak ja.

Jestem coraz starszy. Ludzie pokazali mi zdjęcia, kiedy byłem w stanie wejść na dach i go naprawić. Tymczasem mnisi mówią, że jeśli teraz wejdę na dach, blacha się wgniecie. Obok pokoju, w którym teraz mieszkam, w rynnie jest mnóstwo patyków i gałązek. Pomyślałem, że wejdę na dach i ją oczyszczę. Ale przemyślałem to i stwierdziłem, że lepiej nie narażać dachu i pozostawić go w stanie nienaruszonym. Dawniej zwyczajnie wszedłbym tam i oczyścił rynnę. Można zastanowić się nad podejściem do starości. Materia niszczeje. Jest w tym aspekcie przyrody coś pięknego. W tym, że rzeczy zamieniają się w śmieci. To, co naprawdę było dla was ważne i cenne, w końcu przemija i zanika. Znaczenie tych rzeczy jest tymczasowe. Wszystko, co kochamy, co posiadamy, co jest nam drogie i o co się troszczymy – jak na przykład rodzina – jest tymczasowe. To nie znaczy, że nie zależy nam na rodzinie – troszczymy się o nią bardzo, wiedząc, że nasi najbliżsi kiedyś odejdą. A gdy odejdą, musicie pamiętać, że spędziliście razem wspaniały czas, cieszyliście się nawzajem swoją obecnością. Podziękujcie im za to.

Często przytaczam porównanie do chodzenia na koncerty. Mamy tu zresztą koncert w przyszłym tygodniu. I wszystkie te piękne koncerty kiedyś się kończą. Tak naprawdę, gdyby się nie kończyły, byłyby nieatrakcyjne. Po pewnym czasie człowiek by się nudził. Odwracałby się i szedł gdzie indziej. Tymczasem, kiedy piękny koncert się skończy, to choć trwał krótko, coś sprawia, że czujemy się wdzięczni. Wdzięczni za to, że mogliśmy tam być i cieszyć się tym niesamowitym występem. Wiemy, że on przeminie. Ale ważne jest, żeby tam być – i cieszyć się tymi chwilami, póki trwają, wiedząc, że trzeba będzie pozwolić im odejść, i żyć dalej.

Kiedy pojmiemy całą tę metaforę śmieci oraz prawdę, że zużyte przedmioty już do niczego się nie nadają, zrozumiemy, że mają one znaczenie. Ludzie oczywiście stosują recykling śmieci, nie będę się w to zagłębiał, bo to szeroko omawiany temat. Ale kiedy mamy do czynienia ze śmieciami, uświadamiamy sobie, że czegokolwiek używamy, kiedyś w końcu to wyrzucimy. Czy to źle? Jest z tym związana pewna opowieść. Jeśli są wśród was tradycjonalistyczni buddyści – być może znacie historię mnicha o imieniu Chūlapanthaka. Zdarzyło się to w czasach Buddhy. Starszy brat tego mnicha był w pełni przebudzony, ale sam Chūlapanthaka miał trudności z przyswajaniem wiedzy i nauk, nie potrafił nawet medytować. Pewnego razu Buddha wręczył mu zwykły kawałek materiału – i kazał mu go pocierać. Tak też ów młodszy mnich uczynił, długo pocierał kawałek materiału, aż ten zrobił się brudny. W końcu zaczął się przecierać. Przecierał się i przecierał, aż w końcu zaczął się rozpadać. Chūlapanthaka usłyszał wtedy, że taka jest natura wszystkich rzeczy, które są dla nas ważne w życiu. W wyniku zużycia i wykorzystania z biegiem czasu wszystko przemija i niszczeje. Zmienia się w śmieci.

Nawet najpiękniejsze rzeczy w klasztorze Bodhinyana – może jeszcze nie za mojego życia, ale przeminą. Kiedy stawiałem tam domki dla mnichów, byłem dość naiwny. Chciałem, żeby były niezniszczalne. Postanowiłem zbudować je raz a dobrze, żeby żaden inny mnich nie musiał się nimi później przejmować. Ale życie rządzi się innymi prawami. Te domki też kiedyś przeminą. A jeśli nie, to trendy w modzie przeminą. Innym słowy, okna staną się za małe, będziemy chcieli je powiększyć. Nie będziemy już chcieli ścian z cegieł, tylko bielone ściany. Nie będziemy chcieli tego tak, tylko inaczej. Często się zdarzało, że kiedy ludzie przychodzili do naszych klasztorów i pytali, czy już są wykończone, odpowiadałem, że nie. Na co się dziwili: „Przecież macie już wszystkie domki, są już stołówki i sale medytacyjne – jak to, jeszcze niewykończone?”. Nigdy nie będą wykończone, zawsze będziemy budować coś nowego. Tak jak w klasztorze Bodhinyana – budujemy go od 36 lat. Czy już skończyliśmy? W żadnym razie. Tak samo jest w życiu. Proces tworzenia nie kończy się – coś jest budowane, niszczeje, zamienia się w ruinę, a następnie jest odbudowywane.

Ci z was, którzy byli w krajach starej Europy, może o tym słyszeli. Jak wiecie, urodziłem się w Londynie. Otóż Londyn zbudowany jest na śmieciach. Na warstwach śmieci ułożonych jedne na drugich. Gdy robi się wykopy, by położyć fundamenty pod nowe budynki, zawsze się trafia na pozostałości po dawnych pokoleniach. Czasem sprzed stu, dwustu, pięciuset, a nawet tysiąca lat. Niektóre znaleziska są jeszcze starsze. Tak właśnie się dzieje – to życie tworzy te śmieci. Stają się później fundamentem, na którym stawiane są nowe budynki, wzrastają nowe kultury. Śmieci pozostawione przez dawne pokolenia stanowią podwaliny naszego obecnego rozwoju. I życia. Czasem mówi się o „śmietniku historii”. Wszystko, co zbudowali nasi dziadowie i pradziadowie, co było dla nich ważne i cenne, rozpadło się i zamieniło w podłoże, na którym powstało nowe życie.

Przyrównywanie tego do śmieci nie jest brakiem szacunku. Chodzi o budowanie czegoś nowego na podstawach, które wcześniej stworzyli inni. To samo dotyczy naszych nauk czy idei, jak choćby nauk o buddyzmie i o medytacji. Owszem, mamy stare przekazy, które możemy czytać i starać się zrozumieć, nawet z czasów samego Buddhy. O tym, na czym polegały jego nauki i jak uczono medytacji. Ale czy możemy to ulepszyć? Oczywiście, że możemy. Na przykład w czasach Buddhy ludzie nie mieli wygodnych poduszek do medytacji, jak wy dzisiaj – tylko trochę miękkiej trawy. Ale czy możemy je ulepszyć? Często o tym wspominam, bo byłaby to doskonała okazja dla kogoś, kto chciałby zrobić świetny interes. Spójrzcie tylko na poduszki i krzesła, na których siedzicie – są tak staromodne. Żyjemy w czasach nowoczesnych technologii. Czemu nie pozwolić sobie na zaawansowane technologicznie poduszki do medytacji?

Do tego pomysłu zainspirował mnie pewien projektant z Singapuru. Jednym z jego osiągnięć było zaprojektowanie kilku sukienek dla księżniczki Diany. Stworzył dla niej kilka sukienek, kiedy jeszcze żyła. Był to więc z pewnością bardzo błyskotliwy człowiek. Jego ostatnim pomysłem, kiedy widziałem się z nim wiele lat temu, były designerskie chodziki dla starszych osób. Jak wiecie, wielu starszych ludzi jest dość majętnych. Gdyby więc tak zaprojektować dla nich designerskie chodziki, z pewnością byłoby ich na nie stać i można by zarobić na tym mnóstwo pieniędzy. Czy był to wyzysk, czy po prostu dobry pomysł? Designerskie chodziki. W każdym razie mam pewną uwagę, od której nie mogę się powstrzymać, wybaczcie mi – otóż w klasztorze Dhammasara jest zainstalowane urządzenie do przekazywania datków… jak je nazywacie? „Datki bezgotówkowe”, otóż to. Mały terminal, do którego przykładacie kartę płatniczą i przelewacie określoną kwotę na Dhammasarę. Ale jeśli ktoś ma chorobę Parkinsona, bardzo proszę, niech uważa. Od 20 do 30 przyłożeń zamiast jednego i macie puste konto. To samo dotyczy osób z chorobą Alzheimera. Wpłaciłeś już datek, Lawrence? Jesteś tego pewny? Ktoś chory na Alzheimera mógłby mieć dylemat. Ale nie obawiajcie się, raczej was nie wykorzystamy.

Wracając do naszych poduszek – dlaczego mają w środku cały ten puch? Moglibyśmy mieć designerskie, skomputeryzowane poduszki do medytacji, można by je w różny sposób regulować. Gdybyście potrzebowali podparcia pod plecy, wciskacie guzik i macie podparte plecy. Boli was kolano? Inna część poduszki unosi się i podpiera wam kolano. Możecie też włączyć masaż kolana w trakcie medytacji, gdyby bardzo was bolało; jak na krześle do masażu. Gdyby było wam za gorąco… różnie tu czasem bywa z regulacją temperatury, dzisiaj klimatyzacja jest włączona, ale czasami jest za gorąco, a czasami za zimno. Gdyby było wam zbyt chłodno, moglibyście włączyć fale ciepłego powietrza – a gdyby było wam za gorąco, moglibyście się ochłodzić. Gdyby dokuczały wam odrętwienie i ospałość, jak wielu osobom przychodzącym do nas po całym tygodniu pracy i drzemiącym sobie tutaj w piątkowe wieczory – wtedy wciskacie inny guzik i wysuwa się filiżanka kawy. Albo herbaty lub cappuccino – można tam umieścić dowolne guziki. Ultranowoczesna poduszka do medytacji. Jestem pewien, że w Stanach Zjednoczonych jest mnóstwo bogatych ludzi, którzy medytują, i można by zarobić fortunę. Czy to dobry pomysł?

Nie wiem, skąd w ogóle pojawił się ten temat – miałem mówić o śmieciach, a nie o robieniu fortuny. Czy pieniądze to śmieci? [Tak] Doprawdy? Tam z tyłu mamy kosz na śmieci. Ale czy tak naprawdę jest? To kolejna rzecz, o której nauczał Ajahn Chah. Czasem ludzie pytali, czy Ajahn Chah przepowiadał przyszłość. Tak, zdarzyło mu się to kilka razy. Raz nawet przy tym byłem. Powiedział, że w przyszłości skończy się papier do wytwarzania banknotów. Nie będzie już wystarczająco drzew do produkcji papieru, ludzie zbyt dużo ich teraz wycinają. Zabraknie też metali – złota i srebra do wybijania monet. Ludzkość będzie więc musiała wymyślić coś, co zastąpiłoby pieniądze. Otóż tym, czego ludzie używaliby zamiast pieniędzy, byłyby małe grudki kurzej kupy. Czasem widujecie je na wsi – małe kulki kurzych odchodów. To byłoby wasze wynagrodzenie za pracę. Sto grudek kurzej kupy za cały ciężki tydzień w biurze. Prosilibyście o podwyżkę w kurzej kupie, bo nie zarabialibyście wystarczająco, żeby wyżywić rodzinę. W banku nie wpłacalibyście na konto pieniędzy, tylko kulki kurzych odchodów. Ministerstwo Finansów stałoby się Ministerstwem Nawozów. Czym różnią się pieniądze od kurzej kupy? Tylko wartością, jaką im przypiszecie. To jedyna różnica. Ajahn Chah przepowiedział, że ludzie będą toczyć wojny o kurze kupy. Różne kraje na świecie będą ze sobą rywalizować o to, czyja gospodarka wygeneruje najwięcej kurzych odchodów. To porównanie było dość przewrotne, bo zawierało w sobie ziarno prawdy.

Czym różnią się wszystkie cenne dla nas rzeczy od śmieci? Tylko znaczeniem, jakie im nadamy. To samo dotyczy całego mnóstwa przedmiotów należących do nas. Wspaniałą korzyścią z bycia buddyjskim mnichem jest możliwość bycia niepokornym i podważania ustalonych norm, jak na przykład tego, co to znaczy żyć wygodnie i szczęśliwie. Co to znaczy być bogatym. Wielu z was wie, gdzie mieszkam – w niemal całkiem pustej jaskini. Czuję się w niej bardzo dobrze. Jest cicho i chłodno, udaje mi się tam wspaniale medytować. Ilu z was chciałoby tam mieszkać? Widzę kilka osób. Zbudujcie więc sobie taką jaskinię. Jest o wiele tańsza od domu lub apartamentu. Sprawcie sobie własną, miłą jaskinię. Problem polega na tym, że nie wolno nam budować jaskiń. Nasz system nie jest wystarczająco niepokorny. Uważamy, że musimy mieć kuchnię, łazienkę i inne pomieszczenia, musimy mieć odpowiednią przestrzeń do życia.

Czy naprawdę tego potrzebujemy? Od ilu to już lat mieszkam w jaskini? Od dziesięciu, piętnastu, dwudziestu lat? Pamiętacie może, od jak dawna mieszkam w jaskini? Już od bardzo dawna i jest mi tam bardzo wygodnie. Dlaczego nie wszyscy mają ochotę kupić sobie jaskinię, przeprowadzić się do niej i w niej mieszkać? Zamiast tego ludzie wolą domy i apartamenty. Moja jaskinia jest w kształcie półkuli. Ma około trzech metrów średnicy. Zbudowana jest z kamieni, bardzo solidnie, i jestem bardzo wdzięczny mnichom, którzy ją dla mnie zbudowali. Czuję się tam bardzo komfortowo. Wielu z was ją odwiedziło. Uwielbiam w niej mieszkać. Jest to jedna z lepszych kwater w całym Perth, bardzo tania w utrzymaniu. Otóż niektórzy uważają, że jest to dość śmieciowe miejsce do życia. Dlaczego ludzie wolą mieszkać w dużych domach? Podważenie tych norm pozwala zobaczyć, że można żyć inaczej. Uważam, że te wielkie domy tylko ograniczają wolność.

Spójrzmy na świat z innej perspektywy. Często wypowiadam się na temat pojęcia wolności. Czym jest wolność? Czym jest wolny świat? Co ciekawe, jako buddyjscy mnisi i mniszki musimy przestrzegać bardzo wielu reguł. Uczymy ludzi, co te reguły oznaczają, sami mają okazję spróbować ich przestrzegać i widzą, że naprawdę się do nich stosujemy. Nie mamy pieniędzy. Dlatego nie mogłem podejść tam i wypróbować tego terminalu do bezgotówkowych datków. My naprawdę nie mamy pieniędzy. Wyobraźcie to sobie, podróżować po świecie bez grosza przy duszy. Na szczęście, kiedy przechodzę przez odprawę, nikt mnie jeszcze nie zapytał, ile pieniędzy wwożę do kraju i jakie sumy zamierzam wydać na miejscu. Bo gdyby mnie o to spytano, powiedziałbym, że zero, nic. Pewnie by mnie wtedy nie przepuszczono. Ale pomimo tego, że do żadnego kraju nie wwożę pieniędzy, żeby zasilić nimi gospodarkę, przywożę ze sobą coś znacznie cenniejszego. Dlatego wciąż jestem do tych krajów zapraszany. Przywożę spokój, szczęście, radość, inny sposób patrzenia na świat. Taki, który jednoczy, a nie dzieli. Inny sposób patrzenia na życie. Dla mnie pieniądze są jak śmieci. A bogactwo? Oczywiście trzeba coś posiadać, ale dla mnie, to śmieciowe sprawy.

Podobnie jak bycie sławnym. Czego więc tak naprawdę w życiu pragniecie? Czy są to śmieci? Czy może coś faktycznie wartościowego? Czasami można się o tym przekonać. Gdyby wasz dom płonął i mielibyście szansę się tam dostać, żeby coś uratować, zanim pożar się rozprzestrzeni – co by to było? Co ma dla was prawdziwą wartość? Czy byłaby to karta kredytowa? A może pies? Co tak naprawdę jest dla was cenne? Czasami, kiedy nie można niczego ze sobą zabrać, najbardziej wartościowa okazuje się własna dobroć. Na ten temat też już często mówiłem i zawsze to powtarzam – to nie przedmioty są ważne. Zdjęcia, pamiątki czy medale – one nie są istotne. Najważniejsza jest służba, którą można było wypełnić – to, za co można było te medale otrzymać. Tu kryje się prawdziwa wartość. Takie rzeczy nie są śmieciami, one nie przemijają. Wręcz przeciwnie, na zawsze pozostają w sercach. Służba, dobroć, życzliwość – to, co daliście z siebie innym. I nie mam na myśli tylko pieniędzy. Mam na myśli pomoc, którą wyświadczyliście ludziom. Jak na przykład stary, dobry Dennis – nie wiem, od jak dawna pełni tu funkcję prezesa. Tyle lat w oddanej służbie Towarzystwu Buddyjskiemu Australii Zachodniej uczyniło z niego tego wspaniałego, siwego, tracącego wzrok, ale bardzo szczęśliwego człowieka, którego wszyscy szanują.

To zjawisko ma naprawdę wielką wartość i nigdy nie zamieni się w śmieci. To, z jaką miłością ludzie zachowują was w sercach, jest bezcenne, nie można tej wartości przeliczyć na pieniądze. Dlatego bardzo często używam określenia „bezcenny”. Zdarza się, że ludzie mnie pytają, ile muszą zapłacić, żeby tu przychodzić – a kiedy odpowiadam, że nie muszą nic płacić, stwierdzają, że w takim razie pewnie nie jesteśmy wiele warci. Jeśli chce się pójść w miejsce cieszące się renomą, gdzie uczy naprawę dobry nauczyciel, trzeba przecież za to słono zapłacić. Tak uważacie? Wszystkim tym trenerom motywacyjnym takim jak Tony Robbins – nie znam ich zbyt dobrze – płaci się przecież fortunę! A tutaj? Nic.

Znam kilku bardzo bogatych ludzi i pamiętam, kiedy jeździli na weekendowe kursy z trenerami motywacyjnymi – kosztowało ich to pięć, nawet sześć tysięcy dolarów! A kiedy przyjeżdżali na weekendowe odosobnienie ze mną, mówili, że jestem o wiele lepszy i pytali, dlaczego nie podwyższymy cen. Odpowiadałem, że moja cena jest wysoka, bo przyjazd tutaj jest bezcenny. Innymi słowy, jest to wartość nieprzeliczalna na pieniądze. Żadne pieniądze nie oddadzą wartości tego, co można tu otrzymać – życzliwości i dobroci nauczanej własnym przykładem, a nie tylko słowami. To kolejna ważna wartość. Jeżeli wygłasza się mowę i są to tylko puste słowa, za którymi nie idzie nauczanie własnym przykładem i stosowanie tych nauk we własnym życiu, wówczas nie ma to zbyt dużej wartości. To śmieci.

Niektórzy wygłaszają przepiękne mowy. Kiedy je później czytam, nie mogę wyjść z podziwu, jakie są składne, pełne elokwencji i jaką mają głębię. Ale brakuje im właściwej siły przekazu. Doświadczyłem tego wielokrotnie. Jeśli ktoś naprawdę żyje zgodnie z tym, co mówi, a nie tylko udaje, wówczas jego słowa mają wielką moc. Jestem przekonany, że możecie usłyszeć z innych źródeł o wiele sprawniej wygłoszone mowy na te same tematy. Różnica polega na tym, kto je wygłasza. Weźmy na przykład mniszki. Ich życie jest pełne wyrzeczeń, naprawdę tak żyją. Pójdźcie do nich i sami sprawdźcie. Jak mówią, tak żyją. Tak samo mnisi. I to właśnie nadaje tym naukom szczególną moc. Zwłaszcza w świecie, w którym doświadczamy dużo nieuczciwości i fałszu. Ludzie mówią jedno, a robią zupełnie co innego. Straciliśmy przez to szacunek do tylu ludzi, którzy byli dla nas autorytetami. W dzisiejszych czasach mamy dużą potrzebę obdarzenia kogoś zaufaniem.

Wiąże się z tym historia, którą opowiadałem przy okazji ostatniej ceremonii wyświęcania, tydzień lub dwa tygodnie temu. Dotyczy pewnego mnicha z Malezji, mojego przyjaciela Czcigodnego Aggacitty. Kiedy zakładał w swoim mieście świątynię wiele lat temu, zaczął od przeprowadzenia ankiety. Był bardzo dobrze wykształconym mnichem. Starał się zadać pytania jak największej liczbie swoich świeckich zwolenników. Pytał o to, jakiego mnicha chcieliby w swojej świątyni. Czy powinien to być wielki nauczyciel? Czy powinien to być mnich, który opowiada świetne dowcipy? Czy ma to być wielki uczony? Czy ma to być mistrz medytacji? Czy powinien to być mnich, który przestrzega wszystkich buddyjskich wskazań? Czy ma to być ktoś, kto będzie poruszał się po okolicy i uczył ich dzieci? Jakiego mnicha oczekują? Byłem pod wrażeniem, kiedy pokazał mi później wyniki tej ankiety. Kategoria, która wygrała w przedbiegach, dotyczyła mnicha – lub mniszki – którzy przestrzegaliby buddyjskich wskazań. To było bardzo inspirujące. Ci ludzie chcieli kogoś moralnego – ponieważ takie osoby są w dzisiejszym świecie rzadkością. Oczekiwali kogoś żyjącego zgodnie z tym, czego naucza – zamiast mówić jedno, a robić drugie, co odbierałoby jego słowom wszelką wartość. Byłyby to zwykłe śmieci.

Musimy nadawać wszystkiemu, co robimy, mówimy czy piszemy, dodatkową wartość przez faktyczne wcielanie tego w życie. Pamiętam nawet, jak opowiadano mi o tym w Singapurze – pewien chrześcijański duchowny zarabiał olbrzymie pieniądze, miliony singapurskich dolarów. Dużą część tych pieniędzy zarabiał w nieuczciwy sposób i miał trafić do więzienia. Zachowanie duchowego przewodnika spowodowało sporą frustrację w chrześcijańskiej wspólnocie w Singapurze. W tym samym czasie pojawił się w gazecie wywiad ze mną, na zupełnie inny temat. Powiedziałem w nim, że gdy jadę udzielać nauk w Singapurze, nie biorę za to żadnych pieniędzy – nie mam konta bankowego, nie mam karty kredytowej, nie mam… nic. To dość zabawne. Kiedy jest się mnichem, nie ma się prawa jazdy, konta w banku i innych podobnych rzeczy – niczego się nie posiada. A spójrzcie, jak dobrze mi się żyje. Powiedziałem w tamtym wywiadzie, że w dzisiejszym świecie nie są nam potrzebne pieniądze ani karty kredytowe. Wystarczy być życzliwym, służyć i pomagać innym, samemu żyjąc skromnie.

W Singapurze miałem zawsze dobrą reputację. Następnego dnia pewien chrześcijański duchowny napisał w rubryce komentarzy: „Możemy się wiele nauczyć od tego Ajahna Brahma. Żyje sobie spokojnie i skromnie, wykonuje mnóstwo dobrej pracy i nie bierze za to żadnych pieniędzy”. Wszystko robię za darmo, z czystego zamiłowania. Później ludzie wpłacają datki, ale nie mnie, tylko Dennisowi lub skarbnikowi. Dzięki temu utrzymujemy to miejsce. Ale my, mnisi i mniszki, robimy wszystko z czystej radości, daje nam ją służba. Otrzymujemy w zamian niewyobrażalnie dużo szczęścia. Prawdziwym bogactwem jest to, co dajecie z siebie innym – i wspaniale jest to odczuwać. Kto jest najbogatszy w tej sali? Ci ludzie siedzą przed wami. To oni są najbogatsi. Poznałem wielu bardzo zamożnych ludzi, często o tym wspominam, to byli miliarderzy. Ale ci bogacze nie mieli niczego. Byli zasobni tylko w zmartwienia. Mieli dużo pieniędzy w banku, ale nie mieli spokoju i szczęścia, jakie możecie dostrzec w waszych mnichach i mniszkach. Bogaci ludzie tego nie doświadczają, bo mają za dużo zmartwień, są zniewoleni.

Życie uczy nas prawdziwego znaczenia wolności. Często powtarzam, że nie chodzi o wolność dla pragnień – lecz o wolność od pragnień. Nie chcesz niczego, pragniesz tylko dawać. Co mogę ci dać? Czego potrzebujesz? Jak mogę pomóc, czym mogę służyć? To ogromna radość – móc służyć innym. Tak ogromna, że nawet najprostsze rzeczy jak otwieranie wam drzwi – choć zgodnie z zasadami, to wy powinniście otwierać drzwi mnie – sprawiają mi olbrzymią frajdę. Mała rzecz, jaką uwielbiam robić – otwierać ludziom drzwi. Albo pomóc coś przenieść, czy zrobić cokolwiek innego – jakkolwiek mogę przysłużyć się innym, być życzliwy i wcielać tę życzliwość w życie. Człowiek gromadzi w sobie bogactwo tej służby przez całe lata. Dzięki dawaniu, dobroci i pomaganiu innym, bez oczekiwania niczego w zamian. To prawdziwy duchowy majątek. Daje człowiekowi wielką moc, siłę ducha i podejrzewam też, że moce nadprzyrodzone – jestem przekonany, że mniszki intonowały wiele potężnych pieśni, żeby przegnać ten pożar ze swojego klasztoru. Mnisi z pewnością to robili, ja na pewno. Wiedziałem, że ten pożar nie ma szansy dosięgnąć Dhammasarę. Nawet najmniejszej. Istnieją takie zjawiska jak niebiańskie istoty.

Czy mogę opowiedzieć tę historię? Już dawno jej nie przypominałem. Jest to opowieść o niebiańskiej istocie, oparta na faktach. Był sobie pewien mnich… chociaż nie był jeszcze wtedy mnichem. To był Amerykanin, który spotkał niebiańską istotę. Muszę bardzo uważać, opowiadając tę historię, ponieważ zdarzyła się w Tajlandii, a są tam surowe kary za obrazę majestatu króla. Opowiem ją na zakończenie. Nie zamierzam nikogo obrażać, wręcz przeciwnie, chcę opowiedzieć coś wspaniałego o jednym z dawnych władców Tajlandii. Otóż ten młody Amerykanin przybył do Tajlandii na dwa lata jako wolontariusz Korpusu Pokoju. Po dwóch latach, przed powrotem do kraju – chciał się już ustatkować – postanowił spróbować zostać na pewien czas buddyjskim mnichem. Ale nie miał pojęcia, jak to zrobić. W jaki sposób zostaje się mnichem buddyjskim w Tajlandii? Mieszkał w hotelu na przedmieściach Bangkoku, więc postanowił zapytać o to konsjerża. Konsjerż znał inne miejsca, do których wysyła się Amerykanów, ale nie buddyjskie klasztory. Słyszał jednak o pewnym klasztorze w centrum Bangkoku, Wat Bowon, w którym przyjmowano czasem mnichów z Zachodu. Powiedział więc Amerykaninowi, żeby wziął ze sobą trochę jedzenia, udał się do klasztoru wczesnym rankiem i zaczekał, aż mnisi wyjdą, żeby nałożyć im jedzenia do misek – wtedy mógłby im powiedzieć, że chce zostać buddyjskim mnichem i zapytać, jak może to zrobić; znał na tyle język tajski.

Tak też uczynił. Rada konsjerża nie była zbyt precyzyjna, udał się więc do klasztoru bardzo wcześnie, około czwartej, wpół do piątej nad ranem. Klasztor był zamknięty na cztery spusty i nikogo nie było w pobliżu. Krążył więc wokół klasztoru, nie wiedząc, co począć. Podszedł wtedy do niego pewien Taj i spytał, kim jest i w czym może mu pomóc – Tajowie są bardzo mili, uprzejmi i skorzy do pomocy. Młody człowiek odpowiedział, że jest Amerykaninem i że chce zostać mnichem, na co Taj stwierdził, że przyszedł o wiele za wcześnie, będzie musiał zaczekać co najmniej dwie godziny. „Ale to nie szkodzi”, powiedział Taj. „Mam klucze i mogę wpuścić cię do środka”. Poprowadził więc młodego Amerykanina do klasztoru. Otworzył główne drzwi, a były to duże metalowe wrota, zwane przez miejscowych „bramą królewską” – być może domyślacie się już dlaczego. Potem poprowadził go do głównego holu i zapalił światła – ten człowiek miał klucz do głównego holu, a było to jedno z najświętszych miejsc w tym klasztorze. Zapalił światła, po czym opisał Amerykaninowi wszystkie historie przedstawione na freskach tego dwustuletniego holu – kto je namalował i co przedstawiały.

Tajska sztuka w tamtych czasach miała to do siebie, że freski przypominały historie obrazkowe, jakby komiksy, przy czym na Zachodzie odczytuje się je od lewej strony do prawej i od góry do dołu – tymczasem te opowieści snuły się w najróżniejszych kierunkach. Jeśli zna się daną historię, można te malowidła właściwie opisać, ale nawet wtedy trudno jest zinterpretować, w jaki sposób się ze sobą łączą. Dwie godziny upłynęły bardzo szybko. Amerykanin był zafascynowany historią klasztoru, opowiedzianą przez jego gospodarza. Ten w końcu powiedział, że już nadszedł czas. „Mnisi wyjdą lada chwila, więc przejdź z powrotem przez bramę, skręć w prawo i zaczekaj na starego mnicha – to z nim należy rozmawiać”. Tak też młody Amerykanin uczynił.

Znam tego człowieka. To prawdziwa historia, zdarzyła się w Tajlandii za moich czasów. Wkrótce zjawił się stary mnich i Amerykanin nałożył mu jedzenia do miski, pytając, jak może zostać buddyjskim mnichem – po czym kazano mu zaczekać i w końcu zabrano go, by rozpoczął szkolenie. Po kilku dniach Amerykanin stwierdził, że mnich, którego mu przydzielono, by uczył go pieśni i wszystkich reguł, nie zna wystarczająco dobrze angielskiego. Na co odpowiedziano mu, że ten mnich zna angielski najlepiej w całym klasztorze. Wtedy Amerykanin zapytał: „A ten opiekun świątyni, którego poznałem pierwszego dnia?”. „Jaki opiekun świątyni?” „Ten człowiek, który otworzył mi drzwi”. „Nie można przejść przez te drzwi, to Brama Królewska, tylko członkowie rodziny królewskiej mają prawo przez nią przechodzić. Tajowie bardzo ściśle przestrzegają swoich tradycji. W głównym holu nie można z kolei zapalić światła. I nawet stary opat nie zna wszystkich historii przedstawionych na freskach”.

Zaprowadzono Amerykanina prosto do opata. To był Somdet Nyanasamwara – został później głównym mnichem Tajlandii, ale w tamtych czasach był opatem klasztoru. Słuchał opowieści Amerykanina i nagle mu przerwał. Wezwał sekretarza i powiedział, że trzeba to zapisać. Ta historia zdarzyła się naprawdę, opowiedziałem ją raz w ambasadzie Tajlandii w Singapurze. Ambasador najpierw mi przerwał, ale potem przyznał, że to prawda, ta historia została spisana i zdarzyła się naprawdę. W każdym razie opat wszystko spisał, a raczej zrobił to sekretarz. W końcu padło pytanie: „Jak ten człowiek wyglądał? Ten opiekun świątyni, którego nie znamy, a który otworzył drzwi dostępne tylko dla członków rodziny królewskiej”. Żaden opiekun świątyni nie ma klucza do głównego holu, tylko kilku mnichów ma ten klucz. I nawet stary opat nie zna wszystkich historii przedstawionych na freskach. „Jak ten człowiek wyglądał?”.

Wiecie, jak to jest, kiedy ktoś poprosi was o opisanie czyjegoś wyglądu, zwłaszcza jeśli pochodzicie z kraju o innej kulturze. Amerykanin odparł: „Nie wiem, był… po prostu Tajem. Miał na sobie tradycyjny tajski strój” – to było ciekawe. Nie współczesne ubranie, tylko tradycyjny tajski strój. „Ale jak on wyglądał?”. Amerykanin nie miał pojęcia, nie mógł sobie przypomnieć, zaczął więc drapać się po głowie – tak robią ludzie na Zachodzie, Tajowie tego nie robią. Zaczął więc drapać się po głowie – i nagle zamarł. Patrzył na wiszący na ścianie portret. „To on! To ten człowiek, to jego poznałem”. Portret przedstawiał jednego z fundatorów tej świątyni z czasów, gdy ją budowano. Był to Jego Królewska Mość Król Rama V. Zmarł 150 lat wcześniej. Tę historię zapisano w annałach – niebiańska istota, która zstąpiła na ziemię, żeby pomóc młodemu człowiekowi zostać mnichem. To jedna z tych niesamowitych, autentycznych historii o niebiańskich istotach. Amerykański mnich wrócił potem do Stanów Zjednoczonych, straciłem z nim kontakt wiele lat temu.

Rzeczywistość jest pełna niespodzianek. Gdy jesteście dobrymi mnichami lub mniszkami, niebiańskie istoty otaczają was opieką. Zwłaszcza w takim miejscu jak klasztor Dhammasara. Mam gęsią skórkę, kiedy o tym mówię. Byłem tam po raz pierwszy z bratem Ajahna Cittapalo, kiedy teren był jeszcze wystawiony na licytację. Pamiętam, że wkładałem wtedy w pieśni całe serce – żeby udało nam się zdobyć to miejsce pod klasztor dla naszych mniszek. Czuć w tym miejscu niesamowitą energię. To dobre istoty, które się wami opiekują. Dlatego jest to piękny i wspaniały klasztor. Tak więc przykro mi, demony ognia. Znajdźcie sobie inne miejsce do spalenia. Ale nie Dhammasarę – to miejsce jest bezpieczne. Miałem mówić o śmieciach, a zobaczcie, na czym skończyliśmy. Dziękuję za wysłuchanie.

Sādhu! Sādhu! Sādhu!

Nie wiem, ile już razy opowiadałem tę historię, zazwyczaj robię to podczas odosobnień, ale zawsze mam gęsią skórkę.

Przejdźmy do pytań. Pierwsze zadała Kate z Nowej Zelandii: „W moim umyśle często pojawiają się przypadkowe wspomnienia, które są bolesne lub wstydliwe. To wywołuje we mnie silne emocje, przeszłość jest często bolesna. Czy możesz coś doradzić?”.

AB: Przede wszystkim każdym takim wspomnieniem powodującym ból lub wstyd możesz podzielić się z kimś, kogo znasz i komu ufasz – ponieważ kiedy tylko znajdzie się to poza tobą, a nie będzie pozostawało jedynie wewnątrz ciebie, stanie się mniej uciążliwe. Widziałem to już wielokrotnie, opowiadałem o tym kilka tygodni temu – pewna kobieta leżała na łożu śmierci. Zanim zmarła, spytałem ją, czy zrobiła kiedykolwiek w życiu coś, czego się bardzo wstydzi. Musiało minąć trochę czasu, nim się do tego przyznała. Wyznała w końcu, że pocałowała kiedyś męża innej kobiety. Spytałem, czy to wszystko, czego się dopuściła. Odparła: „Tak, i ogromnie się tego wstydzę – jesteś pierwszą osobą, której o tym powiedziałam”. „Nie jest tak źle, jak na całe życie. Możemy ci to wybaczyć”, stwierdziłem. Dla mnie to była mała rzecz. Ale dla niej to było najgorsze, co kiedykolwiek zrobiła.

Jednak kiedy wyznała komuś tę winę, dotarło do niej, że to wcale nie było takie karygodne. Jeśli zatem możesz opowiedzieć o tym komuś życzliwemu, kto natychmiast obdaruje cię przebaczeniem, pozwoli ci to spojrzeć na sprawę z szerszej perspektywy. Jak w tym starym porównaniu – jak duża jest moja dłoń? Za duża, bo trzymam ją zbyt blisko. Kiedy ją oddalam, żeby inni też mogli ją zobaczyć, zmniejsza się do zwykłego rozmiaru, nie przysłania mi już wszystkiego. Emocje przeminą, kiedy zdasz sobie sprawę, że to, co zrobiłaś, nie było aż takie złe. Zadbaj o to, by mieć przyjaciół lub jakąś duchową ścieżkę, która akceptuje popełnianie błędów. Nie musisz być doskonała, możesz akceptować swoje błędy, jakkolwiek byłyby wstydliwe. Wtedy się na nich uczysz, nabierasz doświadczenia i stajesz się lepszym człowiekiem.

Pytanie z Niemiec: „Mam zwyczaj gromadzenia w sobie śmieci i niewyrzucania ich, co jest uciążliwe i mnie deprymuje. Czy mogę coś z tym zrobić?”.

AB: Oczywiście, że tak. Jesteś jak kosz na śmieci, ale zapomniałeś o tym, by mieć dziurawe dno. Spróbuj zwizualizować sobie różne przeżycia. Czasem są to rzeczy piękne, czasem przykre. Wyobraź sobie, że wszystko, co dobre, wędruje do jednej części twojego kosza na śmieci i tam zostaje – a nieprzyjemne rzeczy trafiają do drugiej części, gdzie znikają w dziurze na dnie. Polecam wizualizację, czasem jest pomocna. Ale nie gromadź w sobie śmieci. Pozwól, by przeleciały przez ciebie. Trafią z powrotem do ziemi, gdzie zamienią się w pożywkę dla nowych kwiatów i roślin. Ale na pewno nie warto gromadzić w sobie odpadków.

Pytanie z Indonezji: „Ajahn Chah w swoich naukach kładł duży nacisk na zjawisko niestałości. Jak uniknąć smutku, kiedy wiemy, że nasi najbliżsi w końcu nas opuszczą?”.

AB: Ponieważ inni najbliżsi pojawią się w twoim życiu. Na tym polega niestałość. Nie smucisz się z powodu tego, że jeden koncert się skończył – bo masz świadomość, że inny zespół przyjedzie na występ w przyszłym tygodniu. Owszem, zależy ci bardzo na bliskich, ale kiedy odejdą, pojawią się inni ludzie, na których też może ci zależeć i których możesz pokochać. Takie jest życie i to jest w nim wspaniałe. Mamy tak wiele szans okazywania troski i prawdziwej miłości – takiej, która nie wiąże się z posiadaniem. Ci, którzy autentycznie cieszyli się wspólnie spędzonym czasem, żegnają się bez żalu, bo to były wspaniałe chwile. „Do zobaczenia, w tym czy innym czasie, może w następnym życiu”. To znaczy widzieć rzeczy takimi, jakimi naprawdę są. Jesteś też zawsze otwarty na innych ludzi.

Ostatnie pytanie, z Rosji: „Co poradziłbyś osobie, która mocno aspiruje do najwyższego spełnienia w buddyzmie, ale nie może porzucić świeckiego życia z powodu zobowiązań?”.

Już o tym wspominałem – zaczynasz od aspiracji, następnie, nie mogąc jej spełnić, wpadasz w desperację, która w końcu prowadzi do ekspiracji, kiedy się wykańczasz. Zamiast brnąć w aspiracje, naucz się być zadowolonym z tego, co masz. „To mi wystarczy. Cieszę się, że jestem tu, gdzie jestem”.

Wspominałem niektórym z was, że kiedy w Bangkoku wprowadzono lockdown z powodu covidu, największa tajska gazeta umieściła na swoich łamach jedną z moich wypowiedzi o tym, jaka jest różnica między byciem wolnym a byciem w więzieniu. Rzecz w tym, że więzieniem możemy nazwać każde miejsce, w którym nie chcemy być. A każde miejsce, w którym chcemy przebywać, oznacza wolność. Nie jest istotne, czy to więzienie w Bangkoku czy sześciogwiazdkowy hotel Hilton. Jeśli nie chcesz się tam znajdować – jak wielu ludzi, którzy musieli odbywać kwarantannę w Hiltonie – to jest to więzienie. Niewiarygodne. Ludzie wydają tyle pieniędzy, starając się nadać tym pokojom czy apartamentom hotelowym najwyższy światowy standard komfortu – ale jeśli nie chcesz tam być, a zmusza cię do tego lockdown lub kwarantanna, czujesz się jak w więzieniu.

A ja, zamknięty przez pięć dni w klasztorze w Serpentine? Hurra, wolność i swoboda! Naprawdę czułem się tam wolny. Nie musiałem rozmawiać z ludźmi po obiedzie. To było wspaniałe – jako starszy mnich po obiedzie muszę zawsze być do dyspozycji ludzi i rozmawiać z nimi ciągle o tych samych sprawach, opowiadam te same dowcipy… Tym razem, kiedy tylko skończyłem posiłek, byłem wolny. To było rewelacyjne! Osobiście uważam, że lockdown jest świetny, mam dużo więcej wolności, niż gdy przebywam w swoim więzieniu.

Czym jest zatem więzienie? Jeśli masz silne aspiracje do najwyższego spełnienia w buddyzmie, odpuść je. W zamian naucz się po prostu być. Naucz się być zadowolony z tego, co masz. Naucz się być uprzejmy. To są prawdziwe wartości – nie dążenia, a wartości – mam na myśli rozwijanie życzliwości i zadowolenia, bycie szczęśliwym tam, gdzie się jest, czerpanie radości z każdej chwili i bycie gotowym na puszczenie jej, kiedy tylko się skończy. Bycie jak kosz na śmieci bez żadnego dna, nieskończony. Zawsze pusty, zawsze gotowy na przyjęcie nowych treści. Warto rozwijać te wartości. Ale nie aspiruj do nich – odpuść wszelkie aspiracje. A to, czego pragniesz, samo do ciebie przyjdzie.

To było ostatnie pytanie. Ale żeby zilustrować, jak to, czego pragniecie, samo do was przychodzi, opowiem starą, dobrą historię o osiołku. Posłuchajcie na zakończenie. Wielu z was ją zna, to jedna z moich ulubionych.

Był sobie osiołek, który nie chciał ciągnąć wozu. Właściciel wyciągnął kij i próbował uderzyć nim osiołka, ale ten ani drgnął. Wtem właściciel wpadł na pomysł, jak nakłonić zwierzę do ciągnięcia wozu: przywiązał kij do szyi osiołka tak, że koniec znajdował się dwa metry z przodu. Na nim przywiązał sznurek, a do sznurka marchewkę. Osiołek bardzo lubił marchewki, kiedy więc zauważył ją dwa metry przed sobą, ruszył, ciągnąc za sobą wóz. Gdy szedł w stronę marchewki, ona oddalała się od niego. Witamy w życiu. Nie wiem, za iloma marchewkami się uganiacie, ale myślę, że dobrze rozumiecie tę opowieść. W ten sposób nakłania się osły do ciągnięcia wozów.

Ale kiedy przychodzicie do tego ośrodka, otrzymujecie rozwiązanie. Jak złapać marchewkę? To bardzo proste. Najpierw biegniecie za nią najszybciej, jak tylko możecie – marchewka znajduje się zawsze dwa metry przed wami. Nagle zatrzymujecie się – i odpuszczacie. Mały osiołek zatrzymuje się i marchewka oddala się od niego jeszcze bardziej. Myślicie, że to nie tak powinno być, że to nie działa. Myślicie, że musicie do czegoś aspirować i znów zacząć gonić za marchewką. Ale na szczęście macie trochę wiary i zaufania. Marchewka oddala się coraz bardziej… po czym załamuje lot i zaczyna wracać w waszą stronę ze zdwojoną prędkością, nigdy nie zbliżała się do was tak szybko, prosto do waszych ust. Ostatnia i najważniejsza rzecz, o której musicie pamiętać, a o czym wielu buddystów zapomina – to życzliwość i współczucie. Kiedy marchewka zbliży się do waszych ust, musicie pamiętać, by jej powiedzieć: „Droga marchewko, drzwi moich ust są dla ciebie zawsze otwarte”. Inaczej odbije się od waszych zębów.

No dobrze. Wystarczy na dziś. Sādhu! Sādhu! Sādhu! Czy to był śmieciowy wykład? Oddajmy cześć Buddzie, Dhammie i Saṅdze.

O autorze

brahm.jpg

Brahmavamso Ajahn
zobacz inne publikacje autora

Czcigodny Ajahn Brahmavamso Mahathera (znany jako Ajahn Brahm), właściwie Peter Betts, urodził się w Londynie 7 sierpnia 1951 roku. Obecnie Ajahn Brahm jest opatem klasztoru Bodhinyana w Serpentine w Australii Zachodniej, Dyrektorem ds. Duchowych Buddyjskiego Towarzystwa Stanu Australia Zachodnia, Doradcą ds. Duchowych przy Buddyjskim Towarzystwie Stanu Wiktoria, Doradcą ds. Duchowych przy Buddyjskim Towarzystwie Stanu Australii Południowej, Patronem Duchowym Bractwa Buddyjskiego w Singapurze oraz Patronem Duchowym ośrodka Bodhikusuma Centre w Sydney.

Artykuły o podobnej tematyce:

Sprawdź też TERMINOLOGIĘ


Poleć nas i podziel się tym artykułem z innymi: Facebook

Chcąc wykorzystać część lub całość tego dzieła, należy używać licencji GFDL: Udziela się zgody na kopiowanie, dystrybucję lub/i modyfikację tego tekstu na warunkach licencji GNU Free Documentation License w wersji 1.2 lub nowszej, opublikowanej przez Free Software Foundation.

gnu.svg.png

Można także użyć następującej licencji Creative Commons: Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Na tych samych warunkach 3.0

cc.png

Oryginał można znaleźć na tej stronie: LINK

Źródło: http://www.bswa.org

Tłumaczenie: Mai Kubiak-Ho-Chi
Redakcja: Alicja Brylińska
Czyta: Aleksander Bromberek

Image0001%20%281%29.png

Redakcja portalu tłumaczeń buddyjskich: http://SASANA.PL/