Wersja z lektorem:

Wersja z napisami:

KLIKNIJ TUTAJ - POSŁUCHAJ NA SOUNDCLOUDZIE

OK, chyba większość ludzi jest już w środku. Wróciłem właśnie z Korei, gdzie wygłaszałem mowy. W dzisiejszych czasach życie mnicha buddyjskiego jest bardzo ciekawe. Robi się wiele rzeczy, do których większość ludzi nie ma dostępu – od kolacji z królową Anglii po oglądanie autopsji. Od obiadu z prezydentem Sri Lanki poprzez przechadzki po placach budów i brudzenie się cementem aż po odwiedzanie tych wszystkich pięknych buddyjskich świątyń na świecie i poznawanie buddyzmu w różnych kulturach i tradycjach. Nas także odwiedza wiele mniszek i mnichów z różnych krajów, dzięki temu możemy głębiej zrozumieć potęgę nauk Buddhy na świecie.

Kiedy w zeszłym tygodniu byłem w Korei, nie tylko prowadziłem zajęcia z medytacji, ale też odwiedzałem mnichów, dyskutowałem z nimi. W zeszłą środę brałem udział w debacie pomiędzy najsłynniejszym nauczycielem medytacji w Korei a najsłynniejszym nauczycielem medytacji w Nollamara. Korea jest trochę większa niż Nollamara, ale to nieważne – to był dobrze spędzony czas. Ciekawe, jak różne są spojrzenia na Dhammę, dlatego dobrze prowadzić otwarte dyskusje i słuchać nie tylko Ajahna Brahma co tydzień, ale różnych mnichów i mniszek, którzy pochodzą z rozmaitych tradycji – a nawet czasem z różnych religii. To dlatego, że zetknięcie z różnymi tradycjami zachęca nas do porzucenia lenistwa w postrzeganiu życia. Stawianie sobie wyzwań oznacza patrzenie na rzeczy z innych perspektyw, a to wzbogaca rozumienie życia i siebie. Dlatego cieszę się, że miałem możliwość zetknięcia się z wielkimi mistrzami koreańskiego buddyzmu i wzięcia udziału w dyskusji.

Wspaniałe jest też to, że w buddyzmie nie trzeba się ze wszystkim zgadzać – można się sprzeczać i dyskutować, a ja bardzo lubię się sprzeczać, lubię też, kiedy inni sprzeczają się ze mną. Bo, o ile się nawzajem szanujemy, możemy się prowokować i inspirować do głębszego zrozumienia siebie samych i prawdy. I to była część tych wspaniałych spotkań z mnichami z Korei. Inną rzeczą, której się nauczyłem, jest to, że w buddyzmie czasami jesteśmy przeintelektualizowani, w tym sensie, że duża część buddyzmu zen w Korei zaczyna od prawdy ostatecznej i usiłuje iść wstecz, inaczej niż w tradycji, za którą ja podążam, gdzie punktem wyjścia jest życie – z trudnościami, kłopotami, radością i bólem egzystencji. Stąd zaczynamy wędrówkę w stronę ostatecznej prawdy. Dlatego raczej nie widuje się tutaj mnichów – tak jest w moim wypadku – mówiących o bardzo głębokich aspektach Dhammy. Czasem ludzie twierdzą wręcz, że to, co mówię, jest pop-buddyzmem, bo gdy uczę ludzi, jak żyć i rozwiązywać problemy, to opowiadam dowcipy. Ale to nie znaczy, że te nauki nie mogą pomóc w głębokim zrozumieniu siebie i świata. Zaczynając od prawdziwego życia, zdobywamy dogłębne zrozumienie natury rzeczy, zamiast zaczynać od natury rzeczy i cofać się do życia.

Na przykład, jak widzicie albo słyszycie, po powrocie z zimnego, zanieczyszczonego kraju, gdzie był śnieg, lód i −10 stopni… Kiedy stąd wyjeżdżałem, było 40 stopni, a kiedy przyjechałem do Korei, było −10. To 50 stopni różnicy, więc trochę boli mnie gardło. Ale według buddyzmu – jak mnie uczono – choroba to po prostu część życia. Nie masz wpływu na to, czy będziesz chory. Masz wpływ na to, czy cierpisz. Innymi słowy, możesz wybrać, jak zareagować na trudności w życiu. Przeziębienie? Strata ukochanej osoby? Strata pracy? Takie rzeczy się zdarzają. Wypadki rowerowe czy samochodowe? Samo życie. Nie mamy w tych kwestiach wyboru. Wybieramy tylko to, jak reagujemy. Uświadomienie sobie tego rozwiązuje wiele problemów. Zamiast narzekać: „Czemu musiało mnie to spotkać? To nie fair. Za jakie grzechy to przeziębienie? Czy powiedziałem coś niemiłego głównemu mistrzowi medytacji w Korei i rzucił klątwę na moje gardło, więc teraz nie będę mógł mówić?”. Oczywiście, że nie. Te rzeczy po prostu się zdarzają. I tak należy rozumieć buddyjskie prawo kammy – to, co ci się przytrafia, jest częścią życia, ale to, jak sobie z tym radzisz, to prawo kammy. Jak radzisz sobie z kartami, które rozdaje życie? Byłem młodym człowiekiem, kiedy to odkryłem – nieważne czemu musisz stawić czoła. To, w jaki sposób to robisz, może pozwolić ci odnieść sukces, dać szczęście i spokój. Przytrafia mi się coś nieprzyjemnego? Chore gardło? Wspaniale! Mogę to wykorzystać, żeby dostać od was jak najwięcej współczucia. Dziś wieczorem muszę jeszcze poprowadzić zajęcia, więc będę was prosił, żebyście nie zadawali wielu pytań. Kiedy jestem chory, wykorzystuję to. Staram się jak najwięcej z tego wyciągnąć. Cokolwiek ci się przytrafia zrób z tego użytek. Chorujesz? Możesz wziąć wolne, leżeć w łóżku, a inni będą się tobą opiekować. Świetna sprawa. Wiele razy wspominałem o korzyściach płynących z chorowania. Kiedy chorujesz, dajesz innym okazję do otoczenia cię opieką.

Wiele lat temu pewien mnich opowiedział mi historię o tym, jakim darem jest czyjaś choroba. Twoja choroba jest darem dla tych, którzy cię kochają. Ten mnich był silnym facetem, ale kiedy pojechał odwiedzić matkę w Chicago, gdzie było równie zimno jak w Korei, poślizgnął się na lodzie i złamał nogę. Trafił do szpitala, a jego matka, kiedy dowiedziała się, że syn jest w szpitalu, od razu tam przyjechała. Kiedy weszła na oddział i zobaczyła go w gipsie, uśmiechnęła się radośnie od ucha do ucha. – Mamo, z czego się tak cieszysz? – zapytał mnich. – Złamałem nogę, to boli! – Tak, ale teraz zostaniesz tu na tydzień albo dwa, nie możesz uciec, a ja będę ci matkować.

Matki uwielbiają opiekować się synami. Kiedy angielscy mnisi pierwszy raz po wyświęceniu przyjechali do Anglii, w której bywa chłodno, byli spełnieniem marzeń miejscowych staruszek. Ich córki i synowie podorastali i już ich nie potrzebowali, ale teraz miały mnichów, którzy byli jak przybrane dzieci. I te staruszki poświęcały mnóstwo czasu na robienie im na drutach szalików, czapek i skarpetek. Mnisi pokazali mi szafkę tak wypchaną tymi skarpetkami i szalikami, że kiedy ją otworzyli, to wszystko wyleciało. Ludzie uwielbiają się troszczyć o innych, szczególnie o łagodnych, wrażliwych ludzi, jak mnisi, którzy sami nie umieją nic dla siebie zrobić. Czasem dobrze jest być chorym i potrzebować czyjejś pomocy. W ten sposób rozwinęła się kultura buddyjska, szczególnie jeśli chodzi o mnichów i mniszki. Celowo staliśmy się zależni od innych. Mimo że bardzo łatwo moglibyśmy być samowystarczalni, bo jest dużo ziemi wokół naszych klasztorów, mamy też wystarczająco dużo wody, więc moglibyśmy uprawiać warzywa. Moglibyśmy zbudować mur wokół klasztoru i zabronić ludziom wstępu. Łatwo byłoby stać się samowystarczalnym, ale to oznacza samotność. To oznacza, że nikogo nie potrzebujesz. Możesz sam o siebie zadbać. A nie tego naucza duchowość i religia. Pomimo że mnisi i mniszki, którzy przychodzą tutaj i prowadzą spotkania, mogą o siebie zadbać, celowo są zależni. Celowo staramy się nie być samowystarczalni. Mówimy: „Potrzebujemy was. Kochajcie nas, a wtedy my będziemy mogli oddać wam tę miłość”. To bardzo ważne w życiu. W jakiejkolwiek jesteś relacji, w rodzinie czy gdzie indziej, i myślisz, że poradzisz sobie sam, to może i masz rację, ale będziesz bardzo samotny. Jeśli ktoś może coś dla ciebie zrobić, a ty wiesz, że zrobiłbyś to lepiej – to nic, niech i tak to zrobi. Jeśli chcą zrobić ci śniadanie, to niech je zrobią, mimo że wiesz, że sam zrobiłbyś lepsze. Stań się zależny od innych, a zrozumiesz, na czym polegają związki z ludźmi. Potrzebować i być potrzebnym. Dlatego choroba to świetna okazja, żeby powiedzieć ludziom, którzy cię kochają: „Potrzebuję cię. Potrzebuję, żebyś się mną zaopiekował. Proszę, przyjdź mi pomóc”. Pomaganie innym to wspaniała sprawa – sprawia tyle radości. Opieka nad chorym, tak jak było z tą mamą opiekującą się chorym mnichem, to spełnienie marzeń! I dla nas czasem też. Gdy twój przyjaciel choruje, idź go odwiedzić, zaopiekuj się nim, przynieś mu ciasto, kiełbaski, cokolwiek lubi. Przynieś mu coś wyjątkowego. To wleje radość w jego serce, a jeszcze więcej radości w twoje. Nawet choroba jest źródłem korzyści. Zamiast: „Ech, będę cierpieć”, powiedz: „Wykorzystam to”. Cokolwiek mi się przytrafi, wykorzystam to, żeby pielęgnować współczucie, spokój, harmonię, poczucie wspólnoty, najlepiej jak tylko potrafię.

To samo dzieje się, gdy głębiej wchodzimy w buddyzm. Można wykorzystać wszystko, co przytrafia się w życiu. Wszystkie cierpienia i trudności, których doświadczamy, związki, z których nic nie wychodzi. Super! Mogę się z tego uczyć! W buddyzmie nazywamy to bólami wzrostowymi. Albo, jak powiedział ktoś na pewnym seminarium biznesowym: „Nie nazywamy tego porażką, nazywamy to porażką do przodu”. Porażka do przodu. Związek, który się rozpadł: porażka do przodu. Interes, który nie wypalił: porażka do przodu. Pomysł, z którego nic nie wyszło: porażka do przodu. To znaczy, że wszystko, co się przytrafia ma swój cel, można zrobić z tego użytek i zdobyć mądrość, naukę, współczucie i zrozumienie. Wykorzystajcie to, a stanie się bólem wzrostowym. Rozwijacie się dzięki temu. Taka perspektywa rozwiązuje wiele problemów. Bo ile razy narzekamy na problemy? „Dlaczego mi się to przytrafiło? Znowu mi się to przytrafiło, czemu zawsze ja? Czemu muszę prowadzić spotkania w piątkowe wieczory, czemu nie ci dwaj mnisi obok, czemu ciągle muszę jeździć do Korei i Hongkongu, czemu ja mam to wszystko robić?”. Można tak myśleć, ale ja wolę myśleć: „Hurra, to ja zachorowałem! Hurra, to ja pojechałem do Korei! Hurra, to ja dziś prowadzę spotkanie!”. O czymkolwiek myślisz, dodaj pozytywny element. Nie szukaj wad, ale doceniaj zmiany i zwroty akcji w życiu, które czasem jest przyjemne, czasem nieprzyjemne, ale zawsze ciekawe. Wyzwania, wzrost, uczenie się – spójrz na życie od tej strony, a przestaniesz widzieć cierpienie.

Już dawno nie opowiadałem historii o tym, jak nauczyłem się, co to znaczy Przebudzenie. Proste opowieści i nieskomplikowana filozofia mają zastosowanie we wszystkich aspektach rzeczywistości. To historia o tym, jak Ajahn Chah, mój mistrz, budował salę medytacyjną. W klasztorach ciągle się coś buduje, bo nieustannie się rozrastają. Jesteście rodzicami swoich dzieci i na tym koniec. Ja ciągle mam nowe dzieci – nowych mnichów, nowicjuszy, nowe twarze wśród was, więc ciągle musimy się rozbudowywać. No i Ajahn Chah budował salę, a kiedy skończył, została góra ziemi, bo budował na lekkim wzniesieniu. Poprosił mnichów z okolicznych klasztorów, w tym mnie, żebyśmy mu pomogli przenieść tę ziemię. To było mnóstwo ziemi, więc woziliśmy ją taczkami. Jedliśmy jeden posiłek dziennie, który kończyliśmy około 9:30, a było to bardzo proste jedzenie, nie miało wielu substancji odżywczych – na moich zdjęciach z młodości widać, jaki byłem wychudzony. Możecie w to uwierzyć? Teraz nadrabiam, przywracam równowagę. W każdym razie, jeden posiłek rano, a potem do 10 wieczorem ładowaliśmy ziemię na taczki i woziliśmy tam, gdzie chciał Ajahn Chah. To były trzy dni ciężkiej pracy w wilgotnej dżungli. Gryzły nas komary i całymi dniami nie mieliśmy nic do jedzenia. Naprawdę ciężka praca, ale jako młody mnich miałem dużo wiary i inspiracji, a także chęci, żeby to zrobić dla mojego nauczyciela. Było też poczucie koleżeństwa, żarty z innymi mnichami, dobra atmosfera. Poza tym to były tylko trzy dni. Kiedy skończyliśmy, nie mogłem się już doczekać prysznica i powrotu do medytacji. Ale tej nocy Ajahn Chah pojechał w odwiedziny do innego klasztoru. Następnego ranka opat, który był zastępcą Ajahna Chah, zwołał spotkanie, powiedział, że zostawiliśmy tę ziemię w złym miejscu i poprosił, żebyśmy ją przewieźli gdzie indziej. Starsi mnisi nie wozili ziemi w taczkach, siedzieli i rozmawiali z ludźmi. Całą brudną robotę musieli odwalić tacy jak ja. Minęły kolejne trzy dni chodzenia z taczkami, komarów, potu, brudu, niedożywienia i zmęczenia, ale nadal byłem pełen wiary, poza tym sześć dni to nie tak długo – trzeba pamiętać, że i to minie. Wreszcie skończyliśmy. Super, będę mógł wziąć prysznic, odpocząć trochę, napisać kilka listów, pomedytować, zrelaksować się. Ale kolejnej nocy wrócił Ajahn Chah. I następnego ranka, po śniadaniu, rzekł: „Mówiłem, że ta ziemia ma być tam, a wy ją przenieśliście tu. Przenieście ją z powrotem”. I w tym momencie straciłem wiarę: „Głupi mnisi! Niech się zdecydują, gdzie ma być ta cholerna ziemia. Mam tego dość. Nie zostałem mnichem, żeby tak harować. Robiłem karierę na uniwersytecie w Cambridge, a tu mnie traktują jak niewolnika”. Wkurzyłem się. Nie miałem wyboru. Pchałem taczkę i mamrotałem przekleństwa o głupich mnichach, którzy nie umieją się komunikować. Wtedy inny z mnichów zauważył, że jestem zdenerwowany. Podszedł do mnie i udzielił mi lekcji, za którą zawsze będę mu wdzięczny. Powiedział coś bardzo prostego: „Pchanie taczki jest łatwe. To myślenie o tym jest trudne”.

Czasami parę prostych słów może naprawdę do ciebie trafić. Zdałem sobie sprawę, jakim byłem głupcem. Przestałem myśleć o tym, co robiłem. Po prostu pchałem tę taczkę. I stała się lżejsza. Jak tylko przestajesz myśleć o pchaniu taczki, robi się to łatwe. Trzy dni minęły w mgnieniu oka. Radośnie i w koleżeńskiej atmosferze. Po tych trzech dniach Ajahn Chah wreszcie był zadowolony. Nauczyło mnie to czegoś ważnego – niezależnie, co robisz w życiu, to myślenie o tym stanowi problem. Sama praca jest łatwa. Cokolwiek to jest. Masz operację? Mastektomię? Ludzie mówią: „Strata piersi to coś strasznego!”. Masz iść na przesłuchanie, do więzienia, bo złamałeś prawo? Coś strasznego! Myślenie o tym to trudna część. Zrobienie tego jest łatwe. Bądźcie ostrożni w życiu – większość cierpienia, którego doświadczamy, bierze się stąd, że za dużo myślimy, zamiast po prostu zrobić to, co mamy zrobić. Rzadko myślę o tych spotkaniach, zanim zacznę, po prostu pozwalam im się wydarzyć. Nawet kiedy brałem udział w debacie z mnichami w Korei w ogólnokrajowej telewizji. To nie było na żywo, chociaż transmisja to też świetna zabawa. W tym także brałem udział, kilka razy. Pamiętam udział w takiej relacji na Sri Lance. Powiedzieli mi: „Będziemy transmitować mowę, masz 56 minut. Jeśli skończysz wcześniej, będzie kłopot, bo nie będziemy mieli niczego do wypełnienia. Jeśli będziesz mówił za długo, przerwiemy przed końcem”. Wszystko szło na żywo. Byłem jedyną osobą w tym programie. To była świetna zabawa – musiałem mówić dokładnie 56 minut, pilnować czasu, żeby się zmieścić w tych ramach. Jak podołać takiemu zadaniu? Nie myśleć o tym, tylko po prostu to robić. Poszło bardzo dobrze. To tak jak z całym moim życiem. Nawet kiedy medytujecie, nie myślcie: „Nie umiem medytować, jestem do niczego, po co ja to w ogóle robię?”. Zamknijcie się i po prostu to róbcie. Medytacja jest naprawdę bardzo prosta. Pójście do pracy w poniedziałek rano też jest łatwe. Wsiadasz do samochodu i jedziesz, zamiast myśleć: „Ech, nie chce mi się dzisiaj iść do pracy, czemu muszę to robić, mój szef jest okropny…” – stąd się bierze cierpienie. Nauczyłem się, że chodzenie do pracy, pchanie taczek, to po prostu część życia. Narzekanie jest opcjonalne. Tego nie musicie robić. Po prostu pozwólcie rzeczom się dziać, trwajcie w spokoju, w bezruchu, a poczujecie się wspaniale. Nie chodzi tylko o pozwolenie, żeby rzeczy się działy, gdybym po prostu doświadczał spokoju podczas tej pracy z taczkami, byłoby to nudne. Starajcie się nie tylko pchać taczkę, ale robić to z przyjemnością. Robiliśmy wyścigi: „OK, zobaczymy, kto pierwszy dobiegnie do końca drogi”, i biegliśmy z tymi taczkami, mimo że byliśmy bardzo zmęczeni. Obróciliśmy to w zabawę, w żart.

To mi przypomina inną, podobną historię, którą opowiadałem już wiele razy, historię jednego z członków naszego Towarzystwa. Jestem tutaj od 30 lat. Dziewięć lat w Tajlandii, 30 tutaj, więc jest wiele osób, które się przy mnie wychowały. Były dzieci, które błogosławiłem, kiedy się urodziły, widywałem je, kiedy dorastały, udzielałem im ślubu, błogosławiłem ich dzieci, patrzyłem, jak zaczynają pracę. Jeden z chłopców, dla którego byłem jak ojciec chrzestny, został lekarzem. Kiedy zaczął pracować jako stażysta w szpitalu w Perth, przyjechał mnie odwiedzić pewnej soboty. Był bardzo zasmucony. Jego pierwszy pacjent zmarł. Może pomyślicie, że to się zdarza – tak, ale jeśli to pacjent, którym się opiekowałeś, i to pierwszy pacjent, który zmarł, to jest to przytłaczające. Szczególnie w tamtej sytuacji, bo to była młoda kobieta i musiał powiedzieć jej mężowi, że nie ma już żony, a dzieci nie mają już matki. Umarła. To bardzo trudne. Gdy ten chłopak przyszedł mnie odwiedzić, chciał zrezygnować i znaleźć inną pracę. Czuł, że zawiódł i bardzo cierpiał. Powiedziałem mu: „Jeśli naprawdę myślisz, że musisz wszystkich wyleczyć, to zawiedziesz jeszcze wiele razy. Prosisz życie o coś, czego nie może ci dać. Jeśli myślisz, że twoje zadanie polega na tym, żeby wyleczyć wszystkich, to ciągle będziesz ponosić porażki. Ale jeśli zmienisz punkt widzenia i przyjmiesz opiekę nad ludźmi jako główny cel swojej pracy, nigdy nie zawiedziesz. Może nie zdołasz ich wyleczyć ani utrzymać przy życiu, ale zawsze będziesz mógł otoczyć ich opieką, to powinien być główny cel twojej pracy w szpitalu”. Od razu zrozumiał. Odniósł sukces. Stracił wielu pacjentów, jak każdy lekarz, ale zawsze się nimi opiekował.

Wiecie, jakie to wspaniałe uczucie, kiedy człowiek umiera czując, że ktoś o niego dba? Często to powtarzam w rozmowach o nowoczesnej medycynie. Kiedy zbliża się koniec czyjegoś życia, wyleczenie choroby staje się tak ważne, że zapominamy o opiece. Robimy te wszystkie nieprzyjemne zabiegi, bo myślimy, że najważniejsze jest to, żeby utrzymać człowieka przy życiu. To nieprawda. Najważniejsze jest otoczenie go opieką. Jeśli uznamy to za priorytet, śmierć okaże się o wiele przyjemniejsza. Poza tym, jeśli okazujesz komuś troskę, to rośnie prawdopodobieństwo wyzdrowienia. Tak działa nasza psychika – jeśli troszczymy się o pacjentów, to więcej z nich zdrowieje. Jednak troska nie jest priorytetem i dlatego tylu ludzi choruje i umiera. Tamten młody człowiek przestał myśleć, że zawiódł, i został wspaniałym lekarzem, który umie troszczyć się o pacjentów i z powodzeniem ich leczy.

To samo dotyczy innych aspektów życia. Czy twoje zadanie w związku polega na tym, żeby uleczyć partnera? Pozbyć się jego wad? Wyleczyć choroby, szczególnie psychiczne? Zmienić go w partnera idealnego? Jeśli starasz się wyleczyć i „ulepszyć” drugą osobę, to zrujnujesz związek. Wiecie, jakie to uczucie, gdy ktoś ciągle się stara was zmienić? Ale jeśli zamiast tego zatroszczycie się o partnera, wtedy się zmienia. I czuje, że ktoś o niego dba. To jest najważniejsze w związkach. Troska o partnera jest waszym priorytetem. A wtedy on się zmieni. To prosta nauka. Ale jest jeszcze jeden aspekt – my sami. Ileż osób przychodzi tutaj, żeby się uzdrowić. Uwolnić się od uzależnienia, od gniewu, od głupoty. Ludzie przychodzą też dlatego, że mają raka, depresję, są uzależnieni od narkotyków czy alkoholu. Przychodzą, bo powszechnie wiadomo, że medytacja i nauki buddyjskie pomagają. Przychodzą po uzdrowienie, ale nie po to tu jesteśmy. Nie staram się nikogo z was uzdrowić. Kiedy ludzie przychodzą i opowiadają o wszystkich głupich rzeczach, jakie zrobili, to ja mówię: „Bardzo dobrze”. Kiedy pojechałem do Korei, nauczyłem się tylko jednej frazy: „Dżu a jo”. Wiecie, co to znaczy? „Bardzo dobrze”, dokładnie! Nie wiem, czy ktoś tu mówi po koreańsku, ale „bardzo dobrze” to właśnie „dżu a jo”. Wiem, jak powiedzieć „bardzo dobrze” w wielu językach, nie wiem za to, jak powiedzieć „bardzo źle”. Nawet po angielsku nie rozumiem, co to znaczy. W ten sposób okazuję ludziom troskę. Nie próbuję nikogo uzdrawiać. I o to chcę też poprosić was. Dlatego tu przychodzicie. Akceptujecie to.

Pamiętam, jak wiele lat temu pojechałem na spotkanie w szpitalu. Ten szpital ciągle zmienia nazwę, to ten przy rzece, kiedyś nazywał się The Mercy Hospital. Prowadziłem tam kiedyś spotkanie i podszedł do mnie starszy mężczyzna, który był gejem. Powiedział, że bardzo podobało mu się to, co mówiłem, i dodał, że homoseksualiści spotkali się z wielkim okrucieństwem ze strony religii. Powiedział to z wielkim uczuciem. Czasem ludzie mówią coś w taki sposób, że trafia cię to prosto w serce. Czułem jego ból. Mówił o naprawdę głębokim cierpieniu. Zawsze potrzebował duchowości, która nadałaby znaczenie jego życiu, ale jako gej był ciągle odrzucany, a nawet więcej – poniżany, traktowany jak ktoś gorszy, dla kogo nie było miejsca. Kiedy to usłyszałem, zacząłem wspierać społeczność homoseksualistów. Nie żeby kogoś wyleczyć, ale żeby okazać troskę. Inaczej niż w religiach, w których się mówi: „Uzdrowimy was, bo to nienaturalne”. Do mnie też tak mówili. Nie jestem gejem, ale żyję w celibacie. Ludzie mówią: „To nienaturalne, żeby nie uprawiać seksu”. I próbują mnie uzdrowić. Przestańcie. Wszystko jest w porządku. Mam prawo żyć w celibacie. Chcę, żeby na następnej paradzie LGBT była platforma dla mnichów i mniszek. Prawa dla ludzi w celibacie! To naturalne – to twój wybór.

Zbyt często, kiedy coś nie idzie w życiu, chcemy to uzdrowić. Zamiast tego, otoczmy to opieką. A wy? Czy nadal próbujecie się uzdrowić? Ze złych nawyków, z okropnych rzeczy, które zrobiliście w życiu? Z tego, co toczy wasz umysł – depresji, gniewu, nieumiejętności utrzymania związku? Czy próbujecie się z tego wyleczyć? Jeśli tak, przyszliście w nieodpowiednie miejsce. Tu nikt was nie wyleczy. Tu was otoczą opieką. Kimkolwiek jesteś, cokolwiek zrobiłeś, jesteś mile widziany. Jesteś akceptowany, kochany, doceniany, szanowany taki, jaki jesteś i nie musisz się zmieniać. Dla mnie to było niezwykle istotne: „Czyli mogę być sobą? Mogę opowiadać głupie dowcipy?”. Oczywiście, że tak. Co za wspaniała religia, która akceptuje cię takiego, jakim jesteś, i nie mówi, że masz się zmieniać. Bo jesteś otoczony troską. Wiesz, co się dzieje, kiedy ten przekaz do ciebie trafia? Kiedy zdajesz sobie sprawę, że troszczenie się o siebie jest ważniejsze, niż leczenie? Wtedy wreszcie odkrywasz drogę do Przebudzenia. Zawsze próbujemy zmieniać rzeczy, zamiast się z nimi godzić i o nie troszczyć. Zawsze próbujemy być kimś innym, zamiast szanować siebie za to, kim jesteśmy. Ciągle próbujemy iść gdzieś dalej, zamiast docenić miejsce, do którego dotarliśmy. Dzięki tej prostej nauce – troska zamiast leczenia – odkrywamy tajemnicę spokoju i wolności. Dzięki troszczeniu się o to, gdzie jesteśmy, kim jesteśmy, o naszą sytuację życiową, o inne rzeczy, odkrywamy, że w naszym życiu nastał spokój. Te wszystkie rzeczy, o których myślałeś, że są złe, jak bycie chorym, bycie gejem, bycie mnichem: „Czym zgrzeszyłem, że mój syn został mnichem, jestem okropnym rodzicem”, „Co zrobiłam, że mój chłopak…”. Mieliśmy taką sytuację kilka lat temu, został wyświęcony nowy mnich, a jego była dziewczyna zadzwoniła w czasie audycji radiowej, żaląc się, że nie wie, co zrobiła źle, że jej chłopak zostawił ją i został mnichem. Czuła, że to jej wina, że popełniła jakiś błąd. Kimkolwiek była, to był dobry błąd. Ktoś usłyszał to w radiu i powtórzył mi tę historię – bardzo mnie to rozbawiło. Prezenter w tym programie poradził jej, co ma zrobić, żeby następny chłopak nie odszedł do Ajahna Brahma.

Jeśli nauczymy się otaczać ludzi troską, zamiast ich uzdrawiać, i otaczać troską życie, zamiast je ulepszać, staną się dziwne rzeczy. Wydaje się, że trzeba uzdrowić ludzi, żeby wszystko było OK. Trzeba się wziąć w garść, to wszystko wróci do normy. Trzeba zmienić partnera, pracę, to, tamto, i wszystko będzie OK. Jeśli ciągle coś zmieniasz i zmieniasz, to nigdy nie jest OK. Nie osiągasz satysfakcji ani spokoju. Chyba że zmienisz swoje nastawienie. Nie możesz przestać chorować, ale od ciebie zależy, czy będziesz cierpieć, czy docenisz piękno choroby, czy docenisz słodycz i gorycz porażki, czy docenisz intensywność doświadczenia utraty partnera. Często mówię, że kiedy straciłem ojca, mając 16 lat, czułem się tak samo jak pod koniec koncertu: „Co to był za wspaniały występ”. Skończył się, ale jakże warto było posłuchać. Dzięki temu mój umysł otworzył się na inne koncerty – związki, miłość. Zawsze jest jakiś koncert na horyzoncie. Kolejny związek, kolejna część życia. Ludzie, których kochasz, odchodzą, a w twoim życiu pojawiają się inni. Rodzą się dzieci. Na tym polega życie. Słodycz i ból. Nie powinniśmy tego zmieniać. Powinniśmy to otoczyć troską. Troszczmy się o życie, nie tylko o tę przyjemną część. Nie możemy wziąć tego, co lubimy, i pozbyć się całej reszty. To część życia. To tak, jakbyśmy chcieli usunąć muchy z lasu. Te muchy nie są tam bez powodu. Są częścią ekosystemu. Chwasty w życiu też są jego częścią. Choroba to część życia. Rozczarowanie też jest ważne. Jeśli pozbylibyśmy się rozczarowania, nie poznalibyśmy miłości. Jeśli nie wiemy, jak otworzyć drzwi swojego serca na to, co nieprzyjemne, gubimy to, co jest sensem życia. Musimy otoczyć troską życie w całości. Nieważne, co się dzieje. Ktoś bliski umiera? „Moja matka umarła, to straszne”. Nie. To wspaniale, że żyła. Gdyby nie umarła, nie mogłaby wcześniej żyć. Życie i śmierć są połączone. „Och, moja matka żyła. Mój ojciec, mój syn odwiedził moje życie i był w nim tyle lat. Teraz nie żyje”. To piękne, móc otoczyć życie troską i spojrzeć na nie z perspektywy. Dostrzec jego cały sens. Uznawać każdą chwilę za ważną. Niczego nie odrzucać. Jeśli chcesz poznać głębię medytacji, traktuj wszystko jak coś ważnego. Jeśli docenisz chwilę obecną, okaże się, że jest piękniejsza, niż myślałeś. Ciągle biegniemy w stronę czegoś innego. Gubimy sens i przegapiamy prawdę. Większość życia spędzamy, uciekając. Jeśli tylko zwolnimy i zatrzymamy się, życie stanie się piękniejsze.

To mi przypomina pewną historię związaną z medytacją. Wybaczcie, że powtarzam te same opowiastki, ale one świetnie ilustrują to, co mówię, a czasem przychodzą ludzie, którzy ich nie słyszeli. Ta historia jest o klasztorze w Serpentine, w którym mieszkamy – na wzgórzu, dwa kilometry od autostrady. Mieszkam tam od siedmiu lat, jeżdżę w górę i w dół samochodem. Pewnego pięknego, wiosennego dnia miałem chwilę, więc poprosiłem osobę, która prowadziła: „Wysadź mnie u stóp wzgórza, wejdę piechotą”. Kiedy wchodziłem na to wzgórze, na którym mieszkam od siedmiu lat, nie poznawałem otoczenia. Wszystko wyglądało inaczej, niż pamiętałem. To mnie zszokowało. Jak to możliwe, że dostrzegałem rzeczy, których nie zauważyłem wcześniej? Mieszkałem tam od siedmiu lat! Byłem tak zaskoczony, że aż się zatrzymałem i zacząłem rozglądać. A kiedy tak stałem, zbocze znów się zmieniło. Widziałem tyle szczegółów: małe kamyki, rośliny, kwiaty. Wszystko było takie piękne. Nigdy wcześniej nie dostrzegłem tego piękna. To było jedno z doświadczeń, dzięki którym zrozumiałem, co to znaczy przestać biec, zatrzymać się i docenić piękno tego, co mnie teraz otacza. Gdy patrzysz przez okno pędzącego samochodu, światło nie ma wystarczająco dużo czasu, żeby stworzyć pełen obraz na siatkówce oka. Widzenie zawdzięczamy reakcji chemicznej na dnie oka – światło wpada, następuje reakcja, ale zanim zostanie w pełni przetworzona, przychodzi kolejny obraz i kolejny, i jeszcze jeden. Żaden z nich nie jest do końca uformowany, więc widzimy tylko fragment całości. Z braku czasu nawet kolory są za mało nasycone. Ale gdy wysiądziesz z samochodu i zaczniesz iść, światło będzie miało więcej czasu, dzięki czemu więcej dostrzeżesz, a kolory będą pełniejsze. Ale nic nie pobije trwania w bezruchu, dzięki któremu światło ma tyle czasu, ile trzeba, żeby uformować pełen obraz. Widzisz wszystko, a czerwień, zieleń i brąz są bogatsze, niż myślałeś.

To doświadczenie uświadomiło mi, że kiedy żyjemy w pośpiechu, to tak, jakbyśmy patrzyli na świat przez okno pędzącego samochodu. Ciągle gdzieś biegniemy i myślimy, że rozumiemy to, co widzimy. Nie widzimy całości, a jedynie fragment życia. Musimy zwolnić – wtedy nasze zmysły będą miały czas, żeby wszystko zarejestrować. Zaskoczy cię, że zobaczyłeś więcej szczegółów i więcej piękna, niż sobie kiedykolwiek wyobrażałeś. Jeśli staniemy w bezruchu, dostrzeżemy więcej piękna, doświadczymy więcej radości, niż sobie wymarzyliśmy. Zamiast biegać w kółko, naucz się, jak trwać w bezruchu. Otocz troską chwilę obecną, a zobaczysz, że wcale nie musisz jej uzdrawiać. Zaskoczy cię, ile radości, spokoju i oświecenia jest tu i teraz, jeśli tylko zostaniesz na tyle długo, żeby dotrzeć do prawdziwej natury chwili. Gdy nie staramy się czegoś zmienić, lecz okazujemy temu troskę, stajemy po stronie życia. Będąc po stronie życia, po stronie nas samych, nie zmieniając za dużo, odnajdujemy spokój, niesamowite piękno, którego istnienia w sobie nie podejrzewaliśmy. Nie podejrzewaliśmy, że życie może być tak szczęśliwe. Ale może. Kiedy otaczamy je troską, kiedy trwamy w bezruchu, kiedy odnajdujemy spokój i spełnienie.

To proste nauki, które prowadzą do sedna duchowości – otwarcie drzwi swojego serca na chwilę obecną oznacza zawarcie pokoju z życiem i odnalezienie takiej miłości, jakiej nie potrafiliśmy sobie wyobrazić. To piękna ścieżka, która z codziennego życia wywodzi prawdy ostateczne w sposób zrozumiały dla każdego, odwrotnie niż wtedy, kiedy zaczyna się od prawd ostatecznych i idzie wstecz. Ostateczna prawda jest spokojem, bezruchem, miłością, pięknem. Wy to wiecie. Ale jak tam dotrzeć? Teraz to też już wiecie.

Mówiłem o tym wielu osobom w Korei, dlatego że to ścieżka, na której dobrze się bawisz na początku, w środku i na końcu. Cóż za wspaniała ścieżka!

Dziękuję wszystkim za uwagę.

Sadhu, sadhu, sadhu!

Bardzo dobrze. Dżu a jo.

Dziś nie ma pytań z zagranicy, bo był problem z komputerem. To pewnie zemsta tych z Korei Północnej. Nie, żartuję. Czy ktoś z was ma jakieś pytania? Zazwyczaj są pytania z zagranicy – mam nadzieję, że transmisja działa, bo tysiące ludzi ogląda te spotkania.

Pytanie: [niewyraźnie]

AB: Chodzi o to, żeby nie narzekać na to i się nie martwić. Rób z radością wszystko, co robisz w życiu. Jeśli potraktujesz to jak zabawę, nie będziesz się bać. Lęk i radość nie występują jednocześnie. Podobno jedną z najbardziej przerażających rzeczy w życiu są publiczne przemówienia. Ja przemawiam i nigdy się nie boję. Wiecie dlaczego? Bo dobrze się bawię. Opowiadam dowcipy, zabawne historie – zupełnie, jakbym rozmawiał z kimś w pubie. Tylko, że to nie pub, a ośrodek buddyjski. Bawcie się wszystkim, co robicie. Cieszcie się tym, a zniknie strach i potrzeba narzekania. Nawet kiedy idziecie do dentysty. Ludzie mówią, że to takie straszne i nieprzyjemne, a ja się dobrze bawię u dentysty. Siedzę sobie, zadają mi pytania, a ja nie mogę odpowiedzieć, bo mam jakieś rzeczy w ustach. Co jeszcze? Ostatnio byłem w Singapurze i w Korei, gdzie na moje spotkania przychodziło około 2000 ludzi. Później ustawiali się w kolejce, bo chcieli mieć wspólne zdjęcie. Zdjęcie z brzydkim, angielskim mnichem! Mam 61 lat, nie wyglądam jak celebryta i bóg seksu. Po co ktoś chciałby mieć ze mną fotkę? Po jakimś czasie to się może stać męczące, bo robienie zdjęć zabiera ponad godzinę. Ludzie używają aparatów w telefonach i połowa nie wie, jak je obsługiwać: „Zaraz, zaraz, chwileczkę”. A ja siedzę i się uśmiecham, podczas gdy oni uczą się robić zdjęcia.

Co można z tym zrobić? Można o tym rozmyślać i dołożyć sobie nowych cierpień albo można się uśmiechać i cieszyć sytuacją. Ludzie robią miny, kiedy się cieszą. Robią różki nad głowami innych, wygłupiają się. Kiedy się czymś bawisz, cierpienie i strach gdzieś się gubią. To dlatego, kiedy musieliśmy pchać te taczki, wygłupialiśmy się i robiliśmy wyścigi, aż starsi mnisi kazali nam przestać. A jak sobie poszli, znowu się ścigaliśmy. Bawmy się. Wiem, że zajmujesz się planowaniem przestrzennym – zrób dowcip w biurze. Zaplanuj coś na odwrót, wymyśl jakiś kawał. „Czy to ty zaprojektowałeś to nowe centrum z dziwnym kanciastym budynkiem? Czy to był żart? Jeśli tak, to się udał”.

Pytanie: Powiedziałeś coś z perspektywy mnicha. Powiedziałeś, że oferujesz ludziom, którzy tu przychodzą, troskę zamiast uzdrawiania, ale można powiedzieć, że to jest forma uzdrawiania. Przynajmniej z punktu widzenia osoby świeckiej. Dla mnie przychodzenie na te spotkania jest jak przyjmowanie lekarstw. Tak, z punktu widzenia osoby świeckiej to jak przyjmowanie leków, bo tak bardzo pomaga. Dzielę się tylko swoimi obserwacjami. Wydaje mi się, że to jest forma uzdrawiania.

AB: Uzdrawianie ma tutaj miejsce, ale to nie jest nasz główny cel. Głównym celem jest troska. Jeśli uzna się troskę za priorytet, pojawia się uzdrowienie. Nawet w szpitalach troszczenie się o pacjenta jest najważniejsze, a jego skutkiem bywa wyzdrowienie. Innymi słowy, troska to najbardziej skuteczny sposób uzdrawiania. Ludzie, którzy tu przychodzą, dostają troskę i akceptację, zawierają pokój ze sobą, nie muszą się już zmieniać – i wtedy się zmieniają. Jeśli powiemy ludziom, że mają się zmienić, to tego nie zrobią. Ale jeśli słyszą, że nie muszą, to się zmieniają. To nie jest psychologia odwrócona, taka jest natura naszego umysłu. Kiedy ktoś jest otoczony opieką i troską, to wzrasta w mądrości i w spokoju. Zresztą nie tylko ta osoba – zmieniają się też ludzie, którzy muszą ją znosić.

Jeśli jesteś pełen miłującej dobroci, rozprzestrzenia się to na innych. Jeśli masz w sobie troskę, to okazujesz ją ludziom, których spotykasz. Ludzie ciągle próbują zmieniać innych, a to bez sensu, gdy ciągle ci mówią, że coś z tobą nie tak, masz schizofrenię, jesteś złodziejem i złym człowiekiem. Za każdym razem, gdy rozmawiam z przestępcami albo osobami chorymi psychicznie, widzę, że ich leczenie nie działa. To tylko im mówi, że coś jest z nimi nie tak, więc tracą poczucie własnej wartości, czują się ze sobą źle, to nie prowadzi do wzrostu. A jeśli się o nich troszczy? – Co z tego, że masz schizofrenię, i tak cię kocham! – Co? – To nic, że jesteś złodziejem, no tak, ukradłeś coś raz albo dwa, albo dziesięć, ale to nic. I tak będę twoim przyjacielem. Potrzebujemy kogoś do zbiórki datków, może byłbyś zainteresowany?

Pytanie: Humor jest czasem wykorzystywany w szpitalach pediatrycznych, żeby dzieci lepiej się poczuły. Jak myślisz, czy możliwe, że będziemy mieli ministra śmiechu?

AB: Chyba mamy już kilku? Nie mogłem się powstrzymać. Ale wiem, co masz na myśli, to dobry pomysł.

Pytanie: Ostatnio, przy okazji oglądania odcinków Monty Pythona, zdałem sobie sprawę, że z medycznego punktu widzenia… proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale zdaje się, że śmiech wyzwala endorfiny, a to nam służy.

AB: Zdecydowanie, i to nie tylko endorfiny. To zresztą tajemnica mojego zdrowia. Kiedy się śmiejemy, to nie tylko endorfiny uwalniają się do krwiobiegu, działając jak naturalny lek przeciwbólowy i wzmacniając system odpornościowy, ale też rozszerzają się naczynia krwionośne. I jeśli ma się nadwagę – ja chyba trochę mam – trzeba się dużo śmiać, bo wtedy ma się tak szerokie arterie, że wszystko przez nie przelatuje i nie ma się problemu z zawałami i wylewami. A jeśli ktoś ma nadwagę i jest smutny, to ma kłopot, bo może umrzeć. Więc do wszystkich z nadwagą: śmiejcie się i rozszerzajcie naczynia krwionośne, żeby się nie zatkały. Są na to dwa sposoby: zdrowe odżywianie, ale to jest nudne, albo dużo śmiechu, bo wtedy możecie jeść, co chcecie, a wszystko i tak przeleci przez wasze naczynia krwionośne. Będę miał kłopoty przez to, co teraz mówię. Ktoś mnie pozwie za to, że wracając z tego spotkania, miał atak serca po wizycie w McDonaldzie. Ale to prawda – śmiech i radość uzdrawiają. Więc troszczcie się o innych, o siebie, o życie. Ból w życiu, rozczarowania – tego nie możemy kontrolować. Możemy kontrolować nasze reakcje i zawsze możemy się śmiać. Zawsze możesz się bawić, nieważne, co się dzieje. Ktoś mi kiedyś powiedział, że nawet w Auschwitz ludzie, którzy mieli iść do komory gazowej, czasami opowiadali sobie dowcipy… Słyszałem też, że ostatnia osoba w Oklahomie, która została skazana na krzesło elektryczne, udzieliła wywiadu dzień przed egzekucją. Ten człowiek miał na nazwisko French i powiedział dziennikarzowi, żeby zatytułował artykuł o nim „French Fries” [fries – smażyć; french fries – frytki lub „French się smaży”]. To prawdziwa historia, nie wymyśliłem tego. Ten facet naprawdę tak powiedział. Ktoś zaraz umrze, a wciąż opowiada kawały. Swój człowiek.

Dziękuję za uwagę. Mam nadzieję, że dobrze się bawiliście i że to spotkanie było pożyteczne. Teraz wyraźmy szacunek Buddzie, Dhammie i Saṅdze.


O autorze

brahm.jpg

Brahmavamso Ajahn
zobacz inne publikacje autora

Czcigodny Ajahn Brahmavamso Mahathera (znany jako Ajahn Brahm), właściwie Peter Betts, urodził się w Londynie 7 sierpnia 1951 roku. Obecnie Ajahn Brahm jest opatem klasztoru Bodhinyana w Serpentine w Australii Zachodniej, Dyrektorem ds. Duchowych Buddyjskiego Towarzystwa Stanu Australia Zachodnia, Doradcą ds. Duchowych przy Buddyjskim Towarzystwie Stanu Wiktoria, Doradcą ds. Duchowych przy Buddyjskim Towarzystwie Stanu Australii Południowej, Patronem Duchowym Bractwa Buddyjskiego w Singapurze oraz Patronem Duchowym ośrodka Bodhikusuma Centre w Sydney.

Artykuły o podobnej tematyce:

Sprawdź też TERMINOLOGIĘ


Poleć nas i podziel się tym artykułem z innymi: Facebook

Chcąc wykorzystać część lub całość tego dzieła, należy używać licencji GFDL: Udziela się zgody na kopiowanie, dystrybucję lub/i modyfikację tego tekstu na warunkach licencji GNU Free Documentation License w wersji 1.2 lub nowszej, opublikowanej przez Free Software Foundation.

gnu.svg.png

Można także użyć następującej licencji Creative Commons: Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Na tych samych warunkach 3.0

cc.png

Oryginał można znaleźć na tej stronie: LINK

Źródło: bswa.org

Tłumaczenie: KuHarmonii
Redakcja polska: Bartosz Klimas, Alicja Brylińska
Czyta: Mieszko Mączyński

Image0001%20%281%29.png

Redakcja portalu tłumaczeń buddyjskich: http://SASANA.PL/