KLIKNIJ TUTAJ - POSŁUCHAJ NA SOUNDCLOUDZIE
Wszystkie cytaty biblijne pochodzą z Biblii Tysiąclecia i opatrzone zostały zwyczajowymi odniesieniami bibliograficznymi w konwencji polskiej, np. „J 14, 6” – Ewangelia wg Św. Jana, rozdział 14, werset 6 itp.
– Dobry wieczór Państwu, dobry wieczór wszystkim. Chciałbym serdecznie powitać Państwa na Uniwersytecie Curtina. Mam na imię Sven i jestem koordynatorem Inicjatywy Wielowyznaniowej w ramach Uniwersytetu. Na początek chciałbym oddać należny szacunek ludowi Noongar, rdzennym mieszkańcom tej ziemi, na której odbędzie się nasze wydarzenie, tym samym uznając duchowy charakter tej krainy, gdzie będzie miał miejsce dzisiejszy międzywyznaniowy dialog. Jeśli ktoś z Państwa jest w posiadaniu tych nowoczesnych urządzeń zwanych telefonami komórkowymi, bardzo prosiłbym o ich wyłączenie, ponieważ wydarzenie jest nagrywane; a także przez szacunek dla naszych rozmówców.
Miałem niedawno zaszczyt uczestniczyć w wydarzeniu organizowanym przez Chińską Izbę Handlową Australii Zachodniej, zatytułowanym „The Coffee Shop Forum” – „Forum kawiarniane”, na które zaproszony został czcigodny Ajahn Brahm – przedstawię go Państwu za chwilę – aby wypowiedzieć się na temat buddyzmu w miejscu pracy i w biznesie. Muszę przyznać, że był to niezwykle fascynujący wieczór. W trakcie rozmowy Ajahn Brahm wspomniał, że rozważał założenie buddyjskiej drużyny futbolowej. Po przemyśleniu tej kwestii – choć może powinienem rzec: po przemedytowaniu jej – postanowił tego jednak nie robić. Zdał sobie sprawę, że ta drużyna nigdy nie miałaby szansy na zwycięstwo, ponieważ jej członkowie zawsze mówiliby przeciwnikom: „proszę, weź piłkę”, „nie, nie, proszę, ty ją weź”. [śmiech]
Być może Ajahn Brahm ma rację. Jednak sądząc po zainteresowaniu dzisiejszym publicznym dialogiem, myślę, że warto byłoby założyć nie tylko drużynę buddyjską, lecz także anglikańską. Idąc dalej, moglibyśmy wręcz obrać sobie za cel powołanie nowej ligi futbolowej – „Australijskiej Ligi Wiary”. [śmiech] Oczywiście, musielibyśmy najpierw ustanowić cały szereg nowych zasad gry.
Kiedy byłem ostatnio w Bookmark Cafe, tu pod biblioteką TL Robertsona na terenie Uniwersytetu, zauważyłem, że przy jednym ze stolików siedzi mnich buddyjski przy filiżance kawy – a raczej herbaty. Podszedłem więc do niego i przedstawiłem się. Dowiedziałem się, że doskonalił się on w medytacji u buddyjskiego nauczyciela w buddyjskim klasztorze w Hong Kongu, bardzo blisko miejsca, w którym dorastałem – często zresztą chadzałem do tego klasztoru na wegetariańskie posiłki. Wytworzyła się więc między nami natychmiast pewna więź. A mając już w głowie plany dotyczące dzisiejszego wydarzenia, zadałem mu pytanie, co myśli na temat zagadnienia: „Co Jezus i Buddha mogliby sobie powiedzieć?”.
Jego pierwszą reakcją było stwierdzenie: „Cóż, Jezus i Buddha nigdy się nie spotkali. To całkowicie hipotetyczne pytanie”. Jednak prawda jest taka, że w dzisiejszych czasach – a mamy XXI wiek – chrześcijanie i buddyści bezustannie się spotykają, pracują razem ramie w ramię i wchodzą ze sobą w różne relacje. Ma to miejsce tu, na Uniwersytecie Curtina, w biznesie i w agencjach rządowych na obszarze całej Australii, a także na całym świecie. Pytanie polega tak naprawdę na tym, w jaki sposób powinni oni współpracować i rozmawiać ze sobą oraz gdzie powinni łączyć siły we wspólnych przedsięwzięciach? Dlatego myślę, że najlepszym sposobem na omówienie tego zagadnienia jest sięgnięcie do samych źródeł i przyjrzenie się założycielom tych dwóch wielkich religii – chrześcijaństwa i buddyzmu – oraz zastanowienie się, w jaki sposób oni sami mogliby ze sobą porozmawiać. To z kolei może dać nam pewne pojęcie o tym, jak chrześcijanie i buddyści mogą rozmawiać ze sobą dzisiaj. „Co Jezus i Buddha mogliby sobie powiedzieć?” – być może jest to pytanie hipotetyczne, lecz z pewnością niezwykle interesujące i sądząc po Państwa frekwencji dzisiejszego wieczoru, jest to również pytanie bardzo zasadne. Chciałbym więc jeszcze raz serdecznie powitać Państwa na dzisiejszym wydarzeniu.
Zdajemy sobie sprawę, że osoby z widowni w różnym stopniu specjalizują się w tematyce dzisiejszego zagadnienia – niektórzy z was być może mają doktorat z religioznawstwa porównawczego, a inni zwyczajnie interesują się tym tematem w zakresie ogólnym; jedni z was mogą bardzo dobrze znać jedno z wyznań, ale mieć zgoła powierzchowną wiedzę o drugim. Aby więc wszyscy mieli równe szanse na boisku – kontynuując analogię futbolową – poprosiliśmy obu prelegentów o przedstawienie możliwie najbardziej realistycznego obrazu twórców każdej z reprezentowanych przez nich religii.
Gdy obaj nasi goście przedstawią już postacie twórców każdego z wyznań, chcielibyśmy zaprosić ich do wspólnego dialogu przy stole. Zgodnie ze zwyczajem rozpoczniemy od najstarszego z dwóch założycieli, co oznacza, że usłyszymy najpierw historię twórcy buddyzmu, którym był Siddhattha Gotama Buddha. Mam więc zaszczyt poprosić czcigodnego Ajahna Brahmavamso lub po prostu Ajahna Brahma, tak jak jest on znany wielu z was na tej sali oraz na całym świecie, o przedstawienie portretu Buddhy. Ajahn Brahm jest opatem klasztoru Bodhinyana w Serpentine w Australii Zachodniej; jest również Dyrektorem ds. Duchowych Towarzystwa Buddyjskiego Australii Zachodniej. Powitajmy zatem gorąco Ajahna Brahma.
– Muszę zdradzić wam pewien sekret, otóż nie jestem najstarszy, właśnie spytałem arcybiskupa Herfta o wiek – on ma 60 lat, a ja dopiero 58. [śmiech] To on jest najstarszy. W każdym razie – wielu z was zapewne wie, że Buddha zmarł przypuszczalnie około 483 r. przed Chrystusem, a więc około 10 lub 13 lat po narodzinach Sokratesa. Daje to pewne pojęcie o tym, jak dawno żył Buddha. Jest też pewna dawna historia, być może znana wielu z was, opowiadająca o indyjskim księciu, który opuścił swój dom, po czym ujrzał starca, człowieka chorego i nieboszczyka. Następnie – według opowieści, którą przytaczam – po opuszczeniu domu stał się świętym, a po tym, gdy stał się świętym, nawrócił całe Indie na chrześcijaństwo. [śmiech]
Jest to opowieść napisana bardzo dawno temu, bodajże około V lub VI w. po Chrystusie – opowieść o Świętym Jozafacie i Barlaamie. Dlaczego o tym wspominam: przede wszystkim opowieść ta przedstawia postać Buddhy jako członka wysokiego rodu, księcia, który – po ujrzeniu cierpienia – opuszcza świat doczesny, zostaje mnichem i osiąga Przebudzenie. Wspominam o tej historii, ponieważ jest dość znana – jestem przekonany, że arcybiskup Herft zna dzieje Św. Jozafata. Tak naprawdę dopiero niedawno, bo około 20 lat temu… otóż Kościół Katolicki ustanowił dawniej któryś dzień listopada dniem Św. Jozafata, podczas gdy tak naprawdę czczono w ten sposób Buddhę. Kiedy sobie to uświadomiono, przestano obchodzić to święto. [śmiech]
Widzicie już jednak, że istniała pewna styczność między buddyzmem a chrześcijaństwem. Inną kwestią, o której chciałem wspomnieć, jeśli chodzi o życie Buddhy; wielu z was zna jego historię – zwykły mnich, żyjący bardzo skromnie, doznał Przebudzenia, spędził resztę życia na nauczaniu – ale był też jednym z pierwszych nauczycieli, którzy wysyłali w świat misjonarzy. Wiemy z historii, że w Indiach po dziś dzień zachowało się wiele kamiennych filarów zwanych „edyktami Aśoki” z wygrawerowanymi tekstami z III w. p.n.e., z których wynika, że indyjski cesarz Aśoka wysyłał misjonarzy do różnych części świata. Jednym z miejsc, do którego ich wysłał, było miasto Ptolemais w Egipcie.
W tamtym czasie w Egipcie panował Ptolemeusz II Filadelfos, a w połowie III w. p.n.e. cesarz Aśoka wysłał do Ptolemeusza misjonarzy. Wysłał ich tam, ponieważ – jak dowodzą znaleziska archeologiczne – istniała w tamtych czasach bardzo dobrze rozwinięta droga handlowa pomiędzy Indiami a hellenistycznym Egiptem. Z tamtego czasu pochodzą też buddyjskie nagrobki znalezione w Aleksandrii, na których widoczne jest Koło Dhammy – symbol buddyzmu – a także nawiązania do buddyjskich Trzech Klejnotów. Istnieją wręcz zapisy, według których, wraz z Ptolemeuszem Filadelfosem, w procesjach z okazji dni świątecznych uczestniczyli Hindusi.
A był to III w. p.n.e. Byli tam więc Hindusi. Cesarz Aśoka wysłał tam misjonarzy, buddyjskich mnichów – w Aleksandrii działali buddyści. Można było więc spodziewać się obecności buddyjskich mnichów w Aleksandrii również później – istnieją oczywiście dowody na to, że tak właśnie było. Niektórzy twierdzą, że to zbyt daleko idące spekulacje, a wiążą się one z grupą mnichów zwanych „terapeutami”. O ich istnieniu napisał po raz pierwszy Filon z Aleksandrii na przełomie pierwszego tysiąclecia, w około 10 lub 15 r. n.e. Po pierwsze, „terapeuci” byli wegetarianami. Po drugie, byli to mnisi oraz mniszki. Po trzecie, prowadzili niezwykle skromne życie, prawie niczego nie posiadali; nie byli jednak ascetami – mieszkali w wygodnych chatkach na południe od Aleksandrii, w pobliżu jeziora Mareotis (nie wiem, czy dobrze to wymówiłem).
Zatem mieszkali tam i Filon z Aleksandrii ich opisał. Natomiast bardzo ciekawym świadectwem było to, że dalej na południe były ich całe tysiące – Filon pisał o Dolnym Egipcie. Inny obserwator nazwał ich „Etiopczykami”. Wspomniana droga handlowa między Indiami a hellenistycznym Egiptem była drogą morską z głównym portem w Adenie, znajdującym się na obszarze zwanym w tamtych czasach „Arabia Felix”. Był to wielki, stary port, w którym Grecy, Hindusi i Arabowie bezustannie stykali się ze sobą i tworzyli kulturowy tygiel. Stamtąd droga wiodła na północ przez Morze Czerwone do portu w Berenike – o ile pamiętam założył go Ptolemeusz Filadelfos – potem wierzchem na wielbłądach aż do Nilu, a następnie, wciąż na wielbłądach, w górę Nilu aż do Aleksandrii.
„Terapeuci” przybyliby więc tą drogą od południa, z Dolnego Egiptu; udali się też w południowe okolice Morza Czerwonego. Określenie „Etiopczycy” sugeruje, że byli ciemnoskórzy – wskazuje to więc na Hindusów. Z kolei, jeśli nazwa „Therapeutae” pochodziła od złożenia „Theraputta”, które jest łatwym do zrozumienia terminem pāḷijskim i sanskryckim tłumaczonym jako „synowie starszych”, prawdopodobnie byli to buddyjscy mnisi. Ponadto na dawnych mapach Aleksandrii widnieje dzielnica żydowska, w której działalność prowadzili wielcy handlarze; z kolei – jestem pewien, że arcybiskup Herft wie o tym z Biblii – dokąd udał się Jezus, uciekając przed prześladowaniami Heroda? Do Egiptu. A że uchodźcy zazwyczaj wybierają większe miasta – mógł więc uciec do Aleksandrii.
Jeśli więc prawdą jest, że Jezus przebywał za młodu w Aleksandrii, a znajdował się tam wówczas prężnie działający buddyjski klasztor, prawdopodobnie doszło do spotkania – być może nie Jezusa z Buddhą, ale z pewnością Jezusa z buddyzmem. Jeśli tak było, dialog między chrześcijaństwem a buddyzmem nie jest niczym nowym – lecz jest zjawiskiem, które miało swój początek 2000 lat temu. Dlatego można czasem zauważyć pewnego rodzaju więź między tymi dwiema wielkimi religiami. A jest to więź, która – jak już wspomniałem – mogła istnieć od samego początku. W dalszej części wieczoru chciałbym położyć nacisk na to, że nie powinniśmy skupiać się konkretnie na samych postaciach Buddhy czy Jezusa.
Wiem jednak, że jedną ze znanych sentencji Jezusa jest bodajże… „Ja jestem drogą i prawdą, i życiem”1. Swego czasu interesowałem się również treścią innych Ewangelii, czyli Ewangelii gnostyckich, które również miały rzekomo zawierać słowa Jezusa – na przykład według Księgi Tomasza – Jezus rzekł: „Ja jestem poznaniem prawdy”2. W znaczeniu, że każdy znający siebie samego zna również rzeczywistość. To z kolei brzmi bardzo po buddyjsku. Jeśli więc spojrzymy w ten sposób na Jezusa – „Ja jestem poznaniem prawdy”, a więc jestem prawdą – i popatrzymy na Buddhę przez pryzmat jednej z jego znanych sentencji, że „Ten, kto widzi Dhammę” – a więc prawdę – „widzi mnie, ten, kto widzi mnie, widzi Dhammę”, wówczas Buddha, o którym mówimy, jest prawdą. Tak zresztą mówimy w buddyzmie – Dhamma, jako Droga, Prawda, Życie; i jeśli tym właśnie jest Jezus – „Ja jestem drogą i prawdą, i życiem”, mamy więc punkt styczności. Stąd mam nadzieję, że skupimy się dziś bardziej na mistycznym charakterze całego zagadnienia, na kwintesencji Buddhy, na kwintesencji Jezusa – nie na ich postaciach historycznych, lecz na tym, kim naprawę byli. Zobaczmy więc, jak to się rozwinie. Dziękuję.
– Bardzo dziękuję, Ajahnie. Młodszą postacią jest oczywiście twórca chrześcijaństwa, czyli Jezus, młodszy o około 500 lat. I mam zaszczyt zapowiedzieć, że jego osobę przedstawi nam wielebny Roger Herft, arcybiskup diecezji anglikańskiej Perth oraz obszaru metropolitalnego Australii Zachodniej.
– Dziękuję. Zawsze ciężko mi nadążyć za Ajahnem, ponieważ miewa on niezwykły sposób wnikania w zagadnienie. Zastanawiałem się – gdyby anglikanie mieli drużynę piłkarską, co robiliby z piłką? Przypuszczam, że raczej by się o nią kłócili. Lub może przede wszystkim prowadziliby dysputy na temat tego, czy piłka w ogóle istnieje. Jeśli więc naprawdę powołacie tę drużynę, mam nadzieję, że będziemy mieli jakikolwiek kontakt z piłką, bo to raczej mało prawdopodobne, że ktoś poda ją komukolwiek. Przede wszystkim pozwólcie Państwo, że oddam szacunek rdzennym mieszkańcom tego kraju, modląc się o to, byśmy stąpali po tej ziemi z pełną uważnością i w sposób, który należycie uhonoruje tę krainę i nie przyczyni się do zniszczenia ani uszkodzenia tego wspaniałego, delikatnego daru, jaki otrzymaliśmy od świata.
Darzę Ajahna i całą tutejszą społeczność buddyjską niezmiernym szacunkiem i głębokim sentymentem. Mam także świadomość, że tu, w Perth, angażuję się w tradycję, w której dialog między chrześcijaństwem a buddyzmem zawsze był czymś oczywistym. Moje własne narodziny, dorastanie i kształcenie się na Sri Lance są dowodem na to, że pytanie: „Co Jezus i Buddha mogliby sobie powiedzieć?”, nie jest pytaniem hipotetycznym. Usłyszałem wcześniej, jak ktoś z widowni mówił: „Co oni u licha mieliby sobie powiedzieć, i jak w ogóle moglibyśmy się o tym dowiedzieć?”. [śmiech] Cóż, tak naprawdę macie to przed oczami. Od dziecka widzę, że Jezus i Buddha ze sobą rozmawiają – poprzez swoich wyznawców.
Poprzez cały kontekst historyczny Sri Lanki, poprzez interakcje na wszystkich szczeblach społecznych, politycznych, religijnych i obyczajowych, nie potrafię wyobrazić sobie dnia, w którym ten dialog nie miałby miejsca. Tak naprawdę sam, w głębi ducha, ostrożnie przyznaję – podczas modlitwy, refleksji, medytacji, rozmyślań nad Pismem Świętym – że bez wątpienia wpływ mojego dzieciństwa oraz życia, pracy i obracania się w środowisku buddyjskim, ma swoje znaczenie. Co ciekawe, taki oto krzyż, zwany krzyżem Anuradhapura, został znaleziony na Sri Lance w III w., czyli na długo zanim Portugalczycy powzięli nawet zamiar dotarcia tam. Toczy się zresztą cała debata na temat krzyża Anuradhapura znalezionego w 353 r. n.e. – o to, czym jest podstawa tego krzyża i co oznacza jego szczególny kształt.
Niektórzy oczywiście twierdzą, że to Błogosławiona Święta Trójca – Ojciec, Syn i Duch Święty – oraz że to Błogosławiona Dziewica Maryja, lotos, z którego wyłania się krzyż. Jednak mieszkańcy Sri Lanki powiedzieliby, że mamy tu trzy podstawy buddyzmu – theruwan, trojaką naturę buddyzmu, a więc trójcę „Buddha, Dhamma, Saṅgha”, z której wyrasta lotos, symbol narodu Sri Lanki – nelum male, ów czysty dar wynurzania się z ciemnego mętnego stawu, z którego oczywiście wyłania się krzyż. Widzę w tym głęboką metaforę, która na wiele sposobów obrazuje wpływ tych dwóch rzeczywistości na moje własne życie. Jeśli więc dla niektórych z was tytułowe pytanie jest hipotetyczne, muszę przyznać, że dla mnie jest ono jak najbardziej rzeczywiste. Dlatego pragnę podziękować tobie, Sven, oraz Uniwersytetowi za umożliwienie spotkania tej rangi w wydaniu bardziej formalnym.
Pozwólcie więc, że przejdę do zadania opisania postaci Jezusa Chrystusa. Gdybyśmy polegali na Wikipedii prowadzonej przez Cesarstwo Rzymskie w I w. n.e. [śmiech], znaleźlibyśmy tam jedynie wzmiankę autorstwa Tacyta, który wspomina, że chrześcijanie byli zwolennikami Jezusa oraz że zostali skazani na śmierć przez Nerona. Z kolei żydowska Wikipedia autorstwa Józefa Flawiusza przedstawiłaby nam Jezusa jako cudotwórcę podającego się za Mesjasza, który został skazany na śmierć przez Poncjusza Piłata i którego uczniowie twierdzili, że ponownie im się ukazał. Pojawia się tu pytanie, jak w przypadku współczesnej Wikipedii, czy materiał źródłowy nie pozostał bez wpływu późniejszych zwolenników.
Bardziej współcześnie odkryte źródła, takie jak Zwoje znad Morza Martwego, wspominają o grupach religijnych zamieszkujących Palestynę – np. o esseńczykach – nie ma tam jednak wzmianki o Jezusie. Główne źródło opisu postaci Jezusa muszą więc stanowić dla nas cztery kanoniczne Ewangelie – Mateusza, Marka, Łukasza i Jana. Musimy przy tym mieć na uwadze, że odmalowane tam portrety Jezusa należą do rozwijającej się tradycji pamięci kultywowanej przez wiele wspólnot chrześcijańskich w różnych okolicznościach na przestrzeni od 30 do 100 lat po Chrystusie. Jest to więc mieszanka pamięci i metafory. Zatem imię „Jezus” ma dwa odniesienia – do Jezusa jako postaci historycznej, galilejskiego Żyda żyjącego w I w. n.e., który spacerował po polach i mieszkał w domu cieśli, ze szczególną historią osobistą w tle.
W chrześcijańskiej teologii, oddaniu wierze i czci, imię „Jezus” odnosi się również do boskiej postaci wszechobecnego, jedynego zmartwychwstałego, żywego Chrystusa, który jest jednym z Bogiem. Bardzo zaciekawił mnie widok obu symboli, które tu umieszczono – jeden to medytujący Buddha, drugi to pusty krzyż. Nie ja to sugerowałem, niemniej już sam ten wybór ukazuje nam koncepcję Chrystusa Wiary. Mianowicie, że ukrzyżowany Jezus jest obecny po wsze czasy. W zadaniu opisania postaci Jezusa musimy z pewnością wziąć pod uwagę doświadczenie apostoła Pawła, który miał znaczący wpływ na rozwój wczesnych wspólnot chrześcijańskich. Z kolei pierwsze listy pisane do wspólnot kościelnych oraz inne dokumenty źródłowe, z których korzystali ich autorzy, stanowią de facto dopełnienie samych Ewangelii.
Tworząc opis Jezusa, należy uznać, że był on palestyńskim Żydem, którego historia ukształtowała się na przestrzeni wielu stuleci. W jego DNA zawarta jest silnie monoteistyczna wiara w Boga, którego imię wykracza poza ludzki język, a którego obietnica złożona Abrahamowi i Sarze stanowi obietnicę kluczową oraz przymierze z całym wszechświatem. Wezwanie Boga skierowane do Mojżesza, będące manifestacją bożej mocy w postaci płonącego krzewu podczas samoobjawienia – „Jestem, który jestem”3, „Teraz oto doszło wołanie Izraelitów do Mnie”4 – stanowi część „kodu genetycznego” Jezusa. Bóg z Księgi Wyjścia, który wyzwolił lud z niewoli, Bóg towarzyszący im zarówno w chwilach wygnania, jak i obecnie, oraz który, w czasach Jezusa, jest obecny pośród nich w agonii pod brutalną rzymską okupacją – wszystko to tworzy tło dla powstania chrześcijańskich Ewangelii.
Całe otoczenie narracyjne – narodziny Jezusa z Marii w Betlejem, jego wczesne dzieciństwo, nastoletnia młodość, spotkanie z Janem Chrzcicielem – musi być postrzegane z jednej strony przez pryzmat nadziei ludu żydowskiego na przyjście Mesjasza, który ich wyzwoli i zapoczątkuje Nową Erę, a z drugiej strony z punktu widzenia wpływu Cesarstwa Rzymskiego, w którym posłuszeństwo Cesarzowi było czymś świętym. Z opowieści zawartych w Ewangeliach wypływają buntownicze przesłania, z jednej strony podające w wątpliwość ideę i potęgę Mesjasza, a z drugiej strony, ideę i potęgę Cesarza. Jezus głosił Królestwo Boże za pomocą anegdot i przypowieści, proroczych działań i własnego przykładu. Wezwał także różnorodną grupę uczniów do podążania za nim. Okazywał życzliwość wyrzutkom i grzesznikom, angażował się w nauczanie, leczenie, egzorcyzmy i nawoływanie wiernych do zrewidowania swojego pojęcia Boga. W rzeczywistości wprowadził nowy Exodus, a także Paschę i pokutę. Ustanowił akty skruchy takie jak Chrzest, obmywanie stóp i Ostatnią Wieczerzę.
Postrzegany był przez jednych jako Mesjasz i Syn Boży, a przez innych jako bezmyślny buntownik; uważano go też za proroka, nauczyciela, wędrownego mistyka i zbawiciela. Jego zaangażowanie w dialog z władzami religijnymi tamtych czasów spowodowało konflikt, spór i napięcia, które w końcu doprowadziły do jego procesu, męki i śmierci. Śmierć Jezusa na krzyżu jako narzędziu egzekucji staje się dla wiernych zjawiskiem bożej miłości w działaniu, niweczącej moc grzechu oraz nawołującej do położenia kresu instytucji kozła ofiarnego i składania ofiary, tym samym przynosząc życie i przebaczenie całemu światu. Większość opowieści o życiu Jezusa skupia się wokół jego podróży do Jerozolimy, wydarzeń związanych z jego męką, cierpieniem i śmiercią.
Trzeciego dnia jego wyznawcy odkrywają, że grób jest pusty, a on jest obecny pośród nich w nowej postaci. Jego duch wywołuje w nich zmianę i kształtuje w społeczność, którą można określić jedynie mianem Nowego Stworzenia. Zatem cztery Ewangelie przedstawiają nam cztery portrety Jezusa. Zawierają one wątki historyczne przeniknięte wiarą w Zmartwychwstanie – ponieważ Ewangelie napisane zostały właśnie z perspektywy Zmartwychwstania. Jak przypominają nam wspólnoty prawosławne5: „W swojej własnej osobie, w pełni ludzkiej i w pełni boskiej, Chrystus odnawia ludzkość skalaną grzechem. Poprzez jego ciało, którym jest Kościół, poprzez zamieszkiwanie Ducha Świętego, wiarę i sakramenty, grzesznicy dostępują jedności z Bogiem, dla której zostali stworzeni. Chrystus modli się o to, by wierna ludzkość została przez łaskę otoczona na wieczność tą bożą jednością z Ojcem, Synem i Duchem Świętym: »Proszę […], jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie, aby i oni stanowili w Nas jedno, aby świat uwierzył, żeś Ty Mnie posłał. I także chwałę, którą Mi dałeś, przekazałem im, aby stanowili jedno, tak jak My jedno stanowimy. […], aby świat poznał, żeś Ty Mnie posłał i żeś Ty ich umiłował tak, jak Mnie umiłowałeś«”6. Chrześcijanie wierzą więc, że Bóg w całej swojej pełni zamieszkuje w Jezusie.
Od dziecka zabierano mnie na pielgrzymki. Oczywiście, jak to na Sri Lance, chadzaliśmy do wielu przybytków buddyjskiego dziedzictwa. Szczególnie zapadła mi w serce pewna góra – osoby pochodzące z tamtej części świata znają ją jako Sri Pada lub Górę Adama. Gdy człowiek wspina się pobożnie na szczyt tej pięknej, świętej góry, oczekując na wschód słońca, by móc wykrzyknąć słowa duchowego zachwytu, doznaje wówczas niesamowitego uczucia… Hindusi wierzą, że ich oczom ukazuje się płonący ogon boga Hanumana, który ucieka po tym, gdy mu go podpalono. Taki pozostał przejaw jego obecności, swego rodzaju boskie graffiti, jeśli mogę użyć takiego określenia. Muszę zresztą przyznać, że jest w tamtym miejscu wiele podobnych boskich graffiti.
Oczywiście, muzułmanie i chrześcijanie wierzą, że znajdujące się na szczycie zagłębienie w skale to ślad stopy Adama; z kolei buddyści wierzą, że jest to odcisk stopy Buddhy. Kiedy człowiek wchodzi więc na tę górę – muszę przyznać, że starałem się odkryć prawdę o tym odcisku stopy i jest to bardzo trudne, nawet przy dość uważnej autorefleksji; gdy jednak wschodzi słońce, rozlega się jakby nadprzyrodzone wołanie o nowy początek, o nowy świt, w blasku którego cała ludzkość może ujrzeć dzieło stworzenia jako święte, a także spojrzeć na każdego człowieka jak na świętość.
Z kolei podczas całej pielgrzymki czuć promieniujące zewsząd słowo pochodzące z buddyzmu, a oddane w chrześcijaństwie i myśli żydowskiej jako „niezłomna miłość”, Chesed, Karuna – miłosierdzie, miłosierdzie i jeszcze raz miłosierdzie. Smuci mnie jednak to, że zaraz po zejściu z tej świętej góry i dotarciu do przystanku autobusowego do Hatton ludzie ponownie rzucają się sobie do gardeł. [śmiech] I cały wspaniały dialog utrzymywany między tymi wielkimi wyznaniami, cała przeżyta chwila wzniosłego uwielbienia, wszystko zostaje zapomniane, gdy nasze własne ludzkie słabości przejmują nad nami kontrolę i nie postrzegamy już bliźniego jako świętości. Dlatego widzę to jako wyzwanie dla nas – czy jesteśmy buddystami, chrześcijanami, czy czymkolwiek pomiędzy – abyśmy odpowiedzieli na ten zew o Chesed, o niezłomną miłość, o miłosierdzie, które jest wieczne. Dziękuję.
– Pragnę jeszcze raz podziękować czcigodnemu Ajahnowi Brahmowi oraz arcybiskupowi Rogerowi Herftowi za przedstawienie tych fascynujących opisów. Teraz chciałbym zaprosić ich obu, aby dołączyli do nas przy stole, ponieważ oto przechodzimy do clou dzisiejszego programu – „Co Jezus i Buddha mogliby sobie powiedzieć”.
Myślę, że wyzwaniem będzie dla nas oczywiście to, jak tak naprawdę rozpocząć ten dialog – od czego mielibyśmy w ogóle zacząć? Dlatego chciałbym zainicjować dyskusję dzisiejszego wieczoru refleksją na temat tego, czy Buddha i Jezus Chrystus w ogóle chcieliby ze sobą porozmawiać. Zwracam się teraz do obu rozmówców: obydwaj podeszliście bardzo ochoczo do dzisiejszej dyskusji; pytanie jednak, czy oni dwaj byliby chętni do takiej rozmowy, czy byliby tak bardzo zainteresowani zakładaniem swoich własnych religii, czy może byliby zwyczajnie ciekawi samego dialogu? Co o tym sądzicie?
– Kto pierwszy? [śmiech]
– Najstarszy. [śmiech]
– Myślę, że gdyby Jezus spacerował po Indiach w czasach Buddhy, oczywiście, że Buddha zainteresowałby się jego osobą i po prostu rozmową z nim, choćby dlatego, że zawsze cechowała go ciekawość prawdy i umiejętność rozmowy z ludźmi; Buddha dużo podróżował. Jedyne, co mogłoby powstrzymać go przed nauczaniem Jezusa, to myśl o tym, że z Jezusem jest wszystko w porządku, że nie potrzebuje jego nauk, a jest wielu innych ludzi, którzy potrzebują pomocy. [śmiech] To jak z naszą służbą zdrowia, której kondycja jest bardzo napięta – udzielamy pomocy tylko tym, którzy są naprawdę chorzy. [śmiech] To mogłaby być przyczyna, dla której Buddha nie porozmawiałby z Jezusem.
– Myślałem, że pomoc udzielana jest każdemu, a tu proszę. W każdym razie myślę, że jak najbardziej – Pismo Święte przedstawia Jezusa jako osobę otwartą i chętną do rozmowy z ludźmi najróżniejszego pokroju: od przełożonego7 synagogi po wyrzutka, Samarytankę przy studni, rybaków przy ich codziennych zajęciach, zwykłych ludzi w ich domostwach, ludzi pogrążonych w bólu i cierpieniu; ludzi chorych, ludzi opętanych przez diabła – jak mówiono w tamtych czasach – czyli ludzi z całkiem zmienioną osobowością. Zarówno Buddha, jak i Jezus posiadali głęboką wiedzę i zrozumienie w kwestii cierpienia.
A także wyrzekli się wszystkiego. Pamiętam obraz w naszym domu ukazujący Abhiniṣkramaṇę, „Wielkie wyrzeczenie”, gdy Buddha obdarza swoją rodzinę ostatnim przelotnym spojrzeniem przed opuszczeniem domu. To poczucie, czego jest gotów się wyrzec dla poszukiwania i głoszenia prawdy. Wydaje mi się, że Jezus wyraziłby gorące pragnienie poznania Buddhy i porozmawiania z nim o najważniejszych kwestiach dotyczących ludzkości, całego świata i wszechświata. Nie mam tak naprawdę wątpliwości, że byłby chętny na takie spotkanie.
– Sądzę, że jako starszy z tej dwójki, [śmiech] Buddha miałby już dużo więcej doświadczenia w zapoczątkowywaniu nowej wiary. Z tego, co obaj powiedzieliście, wynika, że chcieliby się ze sobą spotkać. Stąd teraz, jak myślę, poważne pytanie – co Buddha chciałby powiedzieć Jezusowi? W czasie gdy Jezus tak naprawdę dopiero zaczynał nieść swoje posłanie, można by powiedzieć, z czystą kartą.
– Prawdopodobnie spytałby: „Naprawdę chcesz to zrobić?”. [śmiech] Jak arcybiskup pewnie zauważył, jeśli zostajesz przywódcą duchowym, nawet będąc jedynie opatem klasztoru, sam prosisz się o kłopoty. Nie wiem w takim razie, dlaczego został ksiądz arcybiskupem; [śmiech] czasem to zwyczajnie spada na człowieka i nie ma się wyboru. Ale z pewnością powiedziałby mu: „Jeśli naprawdę chcesz to zrobić, zrób to jak należy”. [śmiech]
– Nie tak, jak to się skończyło?
– Otóż to. Powrócę teraz do słów mojego nauczyciela Ajahna Chah w Tajlandii – mojego mistrza, gdy byłem jeszcze młodym mnichem. Otóż powiedział mi, że jeśli człowiek zamierza być przywódcą duchowym, czy będzie opatem, arcybiskupem czy imamem, najważniejsze jest, aby rozwijać miłość i życzliwość. Powiedział, że to ważniejsze niż cokolwiek innego – że rozwijanie miłości i współczucia jako cech charakteru jest najważniejszym czynnikiem pozwalającym na przekazywanie wszelkiej prawdy. Bez współczucia, bez życzliwości, żadna prawda ani mądrość nie będą miały wystarczającej mocy, by dotrzeć do innych ludzi. Myślę więc, że Buddha mógłby prawdopodobnie powiedzieć Jezusowi: „Jeśli jeszcze tego nie robisz, rozwijaj jak tylko możesz swoje współczucie, aby było najsilniejsze”. Dobrze, a co Jezus poradziłby Buddzie? [śmiech]
– Pytanie, które zadał mi Ajahn, jest, myślę, bardzo trudne dla chrześcijan, szczególnie jeśli chodzi o kwestię Chrystusa Wiary. Myślę, że w kontekście historycznym można słusznie uznać, że Buddha zjawił się około sześć stuleci przed Chrystusem, w czasach proroka Izajasza, pierwszego Izajasza; wtedy Buddha faktycznie chodził po tym świecie. Z kolei w pojęciu chrześcijan wyznających Chrystusa Wiary, Jezus istniał jeszcze na długo przed Stworzeniem. Stanowi on samą mądrość i Słowo Boże. Zafascynowało mnie to, że kiedy pracowaliśmy nad przekładem Biblii na język syngaleski, pojawiły się poważne pytania o to, jak oddać słowo „logos” pojawiające się w 1. rozdziale Ewangelii według Świętego Jana: „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo.
Ono było na początku u Boga. […] a bez Niego nic się nie stało, co się stało”8. „A Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas. I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, pełen łaski i prawdy”9. To bardzo interesujące, że kiedy zwróciliśmy się z tym pytaniem do buddyjskich mnichów na Sri Lance, pomogli nam oni w tłumaczeniu Biblii. Widzicie więc, że kontakt Jezusa z Buddhą nie pozostawia miejsca na hipotezy, jeśli chodzi o Sri Lankę. Buddyjscy mnisi powiedzieli, że słyszeli o tym i że jedynym słowem, którego można według nich tutaj użyć, jest dharmyan – na początku była Dharmaya, Dharmaya tu była, od samego zarania.
To, co jest opisane w Dhammacakkappavattana Sutcie, co wprawia w ruch koło Dhammy, wprawia istnienie wszystkich żywych stworzeń, dokonało się tak naprawdę w Chrystusie, w Słowie. Dla nas więc, którzy wyznajemy Chrystusa Wiary, pytanie o to, jakiej rady Jezus mógłby udzielić Buddzie, jest dość trudne, ponieważ jeśli wierzymy, że Chrystus istniał od samego początku Stworzenia, że „zechciał bowiem Bóg, aby w Nim zamieszkała cała Pełnia”10, a wszelki stworzony ład znalazł w nim swoje dopełnienie, istotę i sens, myślę, że w tym kierunku należy pójść. To z kolei wywołuje zapewne u niektórych osób pytanie o kwestię buddyzmu jako religii lub filozofii, a chrześcijaństwa jako wiary.
Myślę, że we wschodniej mentalności, a z pewnością jeśli chodzi o Sri Lankę, wprowadza to tak naprawdę fałszywą dychotomię. Ponieważ potrzebna jest darśanaya, potrzebna jest wizja do tego, by zaistniała praktyka. Oczywiście, dla Buddhy i Jezusa wizja i praktyka stanowiły jedno. Stworzyli oni w swoich sercach, umysłach i całym swoim jestestwie wizję miłosierdzia, miłości, prawości i pokory, które praktykowali jako integralną część swojego życia. Zastanawiam się więc – jeśli chodzi o trudność związaną z tym, co Jezus mógłby powiedzieć Buddzie – czy może zamiast posługiwać się słowami, których używamy tak często, mogliby po prostu wspólnie pomilczeć, pozwalając, aby Słowo Boże przemówiło za nich. Taką mam refleksję.
– Ajahnie Brahm, jak twoim zdaniem Buddha mógłby poczuć się w sytuacji, w której Jezus powiedziałby mu: „To ja cię stworzyłem”? [śmiech] Pytam o to, ponieważ mam wrażenie, że właśnie to arcybiskup Roger Herft zasugerował – mianowicie, że „wcześniej to ja ciebie stworzyłem”.
– Myślę, że Buddha mógłby odpowiedzieć: „Być może stworzyłeś ciało, ale jest jeszcze coś innego, co nie podlega stworzeniu”. Jest to jedna z rzeczy, o której Buddha często mówił – o nie-stworzonym, nieurodzonym, o tym, co wykracza poza stworzenie i narodziny. To z kolei również sugeruje ideę Logosu, o której arcybiskup wcześniej wspominał – Dhammę. Myślę, że właśnie takiej odpowiedzi prawdopodobnie udzieliłby Buddha, przenosząc rozmowę na zupełnie inny poziom. Buddha wypowiedział kiedyś wielkie słowa: „To nie ja kłócę się ze światem, lecz świat kłóci się ze mną”11. Znalazłby więc z pewnością sposób na to, aby przenieść jakąkolwiek rozmowę noszącą znamiona możliwej konfrontacji w wymiar dialogu o dużo głębszym znaczeniu, który ukazałby wnioski idące w kierunku większej harmonii i głębi; myślę, że przeniósłby rozmowę na bardziej konstruktywny poziom.
– A zatem jeśli chodzi o harmonię w odniesieniu do nauk Jezusa – którymi jego naukami Buddha mógłby się zainteresować, aby zachęcić Jezusa do wspólnego pochylenia się nad nimi?
– Myślę, że jedną z takich nauk mogłaby być ta, którą przytoczono w jednym z komentarzy podczas wspomnianego spotkania w Chińskiej Izbie Handlowej Australii Zachodniej, kiedy ktoś przytoczył słowa, bodajże Jezusa, że „Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego”12. Buddha powiedziałby na to: „Dobrze, więc wy bierzecie biednych, a my bogatych, bo w buddyzmie nie mamy takiej zasady”. [śmiech] Tak więc, drodzy bogacze, jako buddyści możecie pójść do nieba.
Myślę, że jest czas, w którym przywódcy duchowi mogą sobie pozwolić na dobry humor i żarty, ponieważ przypomina to niemal świętowanie prawdy. Jest więc czas na powagę i czas na coś śmiesznego. Uważam więc, że Buddha i Jezus mogliby czasem odwoływać się do swobodnej wesołości, żeby wprowadzić wspomnianą harmonię i pokój między ludźmi. Myślę więc, że… hmmm… nie jestem do końca pewien, co Buddha mógłby powiedzieć na temat którejkolwiek z nauk Jezusa… Ale prawdopodobnie poradziłby mu uważać na Rzymian. [śmiech]
– Teraz arcybiskup Roger Herft – jeśli chodzi o nauki Buddhy – czy są wśród nich takie, nad którymi Jezus chciałby się pochylić? Zachęcając swoich uczniów do zastanowienia się nad nimi i być może też do wcielenia ich w życie?
– Z pewnością powiedziałby bardzo wyraźnie: „Słuchajcie, kiedy mówiłem o wielbłądzie i uchu igielnym, tak naprawdę żartowałem [śmiech]; trzeba znać się na żartach”… To niesamowite, gdy czyta się Pismo Święte; miałem kiedyś okazję w Nazarecie siedzieć u stóp pewnego Palestyńczyka i słuchać jego opowieści o Jezusie – oczywiście w jego własnym języku – oraz tego, jak łączył je ze sobą, by nam o nich opowiedzieć; to niesłychane, jak wiele nauk Jezusa ma w sobie olbrzymią dawkę humoru, którego nie pojmujemy, nie rozumiemy tych żartów. Myślimy sobie, że to wszystko takie poważne i niepokojące, uśmiercanie innych ludzi i tym podobne wątki. Tymczasem w tym, co mówi Jezus, kryje się bardzo dużo humoru. Myślę, że podstawowym pytaniem, które Jezus i Buddha mogliby wspólnie zadać, jest to, w jaki sposób należy przeformułować pojęcie Boga.
Czym jest bowiem „Bóg”? Bóg, którego czcimy, który jest obecny w naszym codziennym życiu i który jest w tym życiu głoszony? W jakich ramach mieści się pojęcie Boga, w którego wierzymy? Jakie są granice jego – lub jej – współczucia? Jakie granice jesteśmy gotowi wyznaczyć wokół tej motywującej siły miłości i miłosierdzia w naszym życiu? Jak traktujemy ludzi, którzy mogą mieć inny światopogląd i rozumienie tej idei? I co tak naprawdę oznacza współczucie, jeśli uznajemy kogoś za wroga, kogoś, kto w znaczący sposób różni się od nas lub wyrządza nam krzywdę; w jaki sposób tak naprawdę będziemy podchodzić do takiej osoby? Oraz czy na widok cierpienia zamiera nam serce i ściska nas w żołądku, czy też jesteśmy na to nieczuli i obojętni? Uważam, że są to pytania, nad którymi Jezus i Buddha mogliby się wspólnie pochylić, biorąc pod uwagę ich postrzeganie świata oraz duchowego życia, do którego każdy z nich został powołany.
– Jeśli więc chodzi o ich stosunek do cierpienia, w jaki sposób porównaliby swoje postawy? Czy podchodzili do tej fundamentalnej kwestii w sposób spójny i zgodny, czy też były między nimi różnice? W jaki sposób mogliby przedyskutować swoje podejścia?
– Kwestia cierpienia stanowi ważną podstawę buddyjskich nauk i myślę, że z jednej strony dobrze się tu bawimy, ale dobrze jest też czasem odłożyć żarty na bok i porozmawiać o istniejących różnicach. Otóż jedna z ważniejszych różnic w podejściu buddyzmu polega na tym, że cierpienie jest wpisane w egzystencję; dlatego Buddha mówił, żeby się stąd wydostać, nie doświadczać już kolejnego wcielenia, nie odradzać się ponownie – to jeden z głównych przekazów buddyjskich nauk. Że jeśli tylko możemy, ucieknijmy od ponownych narodzin na tym świecie. Buddha uznawał jednocześnie codzienne cierpienie nie tylko samych ludzi, lecz także zwierząt i innych istot w tym wszechświecie.
Ważne jest też rozwijanie współczucia, ale współczucia w głębszym znaczeniu – nie tylko jako tymczasowego rozwiązania mającego uśmierzać ból rannych czy choroby cierpiących, lecz jako coś o wiele głębszego, co należy w sobie doskonalić. Ponieważ, jak sami zapewne wiecie, czasami nie można danej osoby uzdrowić, ale zawsze można się o nią troszczyć. Nie zawsze można wyleczyć chorobę, ale zawsze można otoczyć współczuciem osobę cierpiącą na tę chorobę.
Właśnie dlatego współczucie jest najważniejszym czynnikiem na drodze do wyzwolenia z cierpienia. Nauki buddyjskie wspominają też jednak o tym, że należy zawsze być współczującym także dla samego siebie. To w buddyzmie najważniejsze – współczucie dla samego siebie. Wciąż uczymy się, jak pozbyć się przywiązania do tego świata, jak odpuścić na tyle, by nie musieć się więcej odradzać. Na tym polega różnica w buddyjskich naukach – na zakończeniu procesu ponownych narodzin. Jest to jedno z głębszych przesłań buddyzmu, które, jak sądzę, odróżnia je od chrześcijaństwa.
– W chrześcijaństwie przesłanie widoczne w Księdze Rodzaju polega na zadaniu pytania, skąd to cierpienie wypływa. Jeśli chodzi o nauki buddyjskie, określające cierpienie pojęciem dukkha, przyczyną tego cierpienia jest taṇhā, czyli pragnienie – popęd zaprogramowany na to, by wciąż od nowa trwać, trwać i trwać. Z kolei w naukach chrześcijańskich Księga Rodzaju opowiada o wszechmocnej obecności Boga, który wyzwala ludzi i cały stworzony porządek ku przeznaczeniu rozmnażania się i bycia wszystkim, czym tylko mogą i powinni być. Wszystkie opowieści zawarte w Księdze Rodzaju nawiązują tak naprawdę do upragnionego przez Boga dostatku i nieokiełznanej obfitości życia.
Dochodzi jednak do tego, że w cudownej opowieści o Adamie i Ewie, zamiast być uważnymi na głos Boga, który jest wszechobecny i nieodłączny od wszelkiego życia, ludzie pozwalają na to, aby Wąż pokierował ich czynami. Nasz serdeczny przyjaciel, Yun Ping Chung, dobry przewodnik duchowy, powiedział mi kiedyś, że problem polega na tym, że Adam i Ewa urodzili się w Tasmanii. [śmiech] Dlatego tak bardzo oczarowało ich jabłko. Bo gdyby urodzili się w Chinach, nie zwróciliby uwagi na jabłko, tylko zjedliby węża [śmiech] i nie mielibyśmy teraz tych wszystkich problemów.
Przesłaniem tej historii jest jednak to, że przy każdym akcie stworzenia obecny jest upadek; gdy tylko kreujemy coś wspaniałego i pragniemy otoczyć to wszelką obfitością, w tle czai się upadek. Do tego właśnie dochodzi w Księdze Rodzaju. Pozwalamy Wężowi pokierować naszym postępowaniem i całe nasze życie zostaje tak naprawdę określone tym przyzwoleniem – tym, co niższe od nas samych, niższe od tego, do czego zostaliśmy powołani. W konsekwencji całe Stworzenie i wypływający z niego porządek zostają upośledzone.
Odpowiedź Boga zostaje przekazana najpierw za pośrednictwem Prawa i proroków, a wreszcie w Jezusie, poprzez którego całe to wyobcowanie, rozdrobnienie, ta wątłość i rozpad łączą się w jedno, gdy cierpienie zostaje wchłonięte i przemienione w Krzyżu, śmierci i Zmartwychwstaniu; tak, aby ci, którzy są gotowi na przyjęcie na siebie cierpienia bez poszukiwania zemsty, mogli wejść w nowy etap, w którym cierpienie staje się tak naprawdę odkupieniem – nośnikiem, przez który boża dobroć, łaska, świętość i miłość mogą do nas przenikać, ponieważ Bóg przyjmuje na siebie to cierpienie, umożliwiając narodziny nowego Stworzenia. Istnieją więc tak naprawdę wyraźne różnice między chrześcijaństwem a buddyzmem, gdy przychodzi do rozpatrywania kwestii cierpienia, jego przyczyn oraz ustania.
– Ajahnie Brahm, arcybiskup Roger Herft wspomniał o koncepcji odkupienia poprzez cierpienie. Czy Buddha dostrzegłby tu jakąś zgodność w odniesieniu do swoich nauk? Czy może jednak rozumiałby cierpienie w odmienny sposób?
– Według mnie Buddha powiedziałby, że odkupienia poprzez cierpienie należy dokonać osobiście, nie zaś polegając na cierpieniu innej istoty. Jest to coś, czego każdy musi dokonać sam oraz musi być w stanie tego dokonać – poszukiwać prawdy nie w innej istocie, nauczycielu, mnichu, arcybiskupie czy imamie, nawet nie w księdze, lecz patrząc we własne serce – zwłaszcza poprzez praktykę medytacji, wglądu w siebie, poprzez skupienie i potęgę umysłu, gdy staje się całkowicie nieporuszony – by tą drogą móc empirycznie pojąć istotę cierpienia. Z pewnością więc ścieżka buddyzmu wiedzie do zrozumienia sensu cierpienia w o wiele głębszym wymiarze.
Istnieją w buddyzmie trzy rodzaje cierpienia: zwyczajne cierpienie, nazywane dukkha-dukkha, dość powierzchowne – większość ludzi właśnie przez to rozumie cierpienie. Rozpatrując to jednak głębiej, można zobaczyć, że już samo Stworzenie jest cierpieniem. Użyję tu słowa saṅkhāra, które tak naprawdę właśnie oznacza stworzenie, wytworzenie, gdzie cierpienie wpisane jest już w sam akt stwórczy. Następnie mamy kolejne cierpienie, będące bardzo doniosłym, egzystencjalnym rodzajem cierpienia, źródłem doświadczeń, jakich mogli doznać tacy ludzie, jak Jean-Paul Sartre – mianowicie, że już sam fakt istnienia jest cierpieniem.
Należy mieć świadomość, że jest to myśl bardzo głęboka, którą człowiek może tak naprawdę pojąć tylko poprzez głęboką medytację. Buddha mógłby więc odpowiedzieć, że odkupienie cierpienia, ustanie cierpienia, nie polega na uzależnieniu go od innej osoby, nie można go też znaleźć w żadnej księdze – jedynie w praktyce introspekcji, wglądu w siebie, w głębokim zrozumieniu tego, kim naprawdę jesteśmy. W tym miejscu chciałbym wrócić do tego, o czym wspomniałem we wstępie, mówiąc o słowach Jezusa z Księgi Tomasza, Jezus powiedział bowiem jeszcze: „Ten zaś, kto poznał siebie samego, już osiągnął wiedzę o głębi wszystkiego”13 – jest też pewna doniosła sentencja w Psalmach: „Zatrzymajcie się, i we Mnie uznajcie Boga”14 – by prawda objawiła nam się w tym zatrzymaniu, w tym nieporuszeniu. Zatem dla buddysty odkupienie jest ściśle związane ze stanem nieporuszenia osiąganym w medytacji.
– Teraz pytanie do arcybiskupa Rogera Herfta – Ajahn Brahm wskazał na wyjątkowo istotną różnicę między wiarą buddyjską a chrześcijańską, mianowicie poleganie na samym sobie w odróżnieniu od polegania na innej istocie. Jak do tej kwestii podszedłby Jezus?
– Jezus mówił o Królestwie Bożym, czyli o bożym panowaniu, które przejawia się w danej osobie. Królestwo Boże jest w nas, Jezus mówi o tym. Oznacza to, że istnieje poczucie głębokiego osobistego zaangażowania w prawdę, w przemianę i w zrozumienie cierpienia, które wykracza poza daną osobę i które jest wyczulone na cierpienie całego świata. Pisząc do Kościoła Rzymskiego w I w. n.e., Święty Paweł opowiada o tym, jak całe dzieło stworzenia cierpi w bólach porodowych15, by dać świadectwo obecnego w nim cierpienia; oraz jak w tym wszystkim obecny jest boży cel odkupienia.
Dla Jezusa i w rozumieniu wiary monoteistycznej sentencja „Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą”16 oznacza, że wszędzie wokół odczuwalny jest przenikający duch bożej rzeczywistości, który Jezus uznawał za głęboką prawdę jako Dziecko Boże i Syn Boży. Zatem w rozumieniu Jezusa, w pewnym sensie tak – musisz dokonać tego sam. O czym jednak przekonał się naród żydowski – i o czym Święty Paweł wielokrotnie pisze w swoich listach – im bardziej staramy się przestrzegać prawa, niezależnie od tego, jak bardzo jesteśmy sprawiedliwi oraz czy przestrzegamy całego Dekalogu oraz 613 przykazań judaizmu; im bardziej staramy się do nich stosować, tym bardziej stajemy się aroganccy i zadufani.
A dopiero gdy uświadomiłem sobie, że to łaska, czysta łaska i bezwarunkowa miłość pochwyciły mnie i tchnęły we mnie życie u samego początku mojego stworzenia; dopiero gdy rozpoznałem tę prawdę, tę miłość do siebie samego, zrozumiałem, że nie muszę już nic robić, by uzyskać czułość, nie muszę już udowadniać istnienia prawdy, ponieważ sam już ją poznałem – wspomina Święty Paweł. Czy zatem cokolwiek może oddzielić nas od miłości Boga? Jak pisze Święty Paweł w 8. Rozdziale Listu do Rzymian: Nic bowiem „nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym”17.
Zatem dla chrześcijan i dla Jezusa ta boska rzeczywistość, otaczająca każdą cząstkę jego istnienia, była w istocie tym, co przeniknęło i umożliwiło mu pokonanie wszelkich zmagań i dążeń, by zwyczajnie móc być dzieckiem Boga w bożej obecności. Jak wspomina Święty Jan w swojej wspaniałej Ewangelii: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, […] aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony”18. To stwierdzenie pada tak naprawdę pod koniec bardzo interesującego dialogu, wręcz sporu, pomiędzy Jezusem a faryzeuszem o imieniu Nikodem, kiedy Jezus mówi mu niemal dosłownie: „Słuchaj, kolego, musisz narodzić się powtórnie; musisz zyskać całkiem nową perspektywę patrzenia na życie, inaczej ugrzęźniesz w zadufaniu”19.
Myślę, że mieszkając na Sri Lance, można odnaleźć to zagadnienie w samym buddyzmie, gdzie mowa jest o niebezpieczeństwie nadmiernej pewności siebie – czyli de facto niewłaściwej uważności, o której wspomina Buddha – oraz o właściwej uważności, która wypływa z głębokiej pokory pochodzącej z głębi nas samych. Tak więc jak najbardziej istnieją różnice w rozumieniu tego, co boskie, a nawet w kontemplowaniu tego, co boskie. Buddha miał na ten temat cudowne powiedzenie, mianowicie, że jest tyle cierpienia zarówno w nas samych, jak i poza nami, że nawet kontemplowanie tych metafizycznych zagadnień nie jest czymś, na co należy poświęcać zbyt dużo czasu. Jeśli zaś spędzasz całe życie na sporach o koncepcję Boga, a nie troszczysz się o bliźniego, nie jesteś też chrześcijaninem.
– Moglibyśmy teraz przenieść ten dialog o dwa i pół tysiąca lat do przodu, kiedy Buddha i Jezus mogliby popatrzeć z perspektywy czasu na efekty swoich nauk i niesionego przez nich posłania oraz na rozwój swoich wspólnot wyznaniowych. Jak myślicie, co mogliby sobie powiedzieć na temat tego, jak to wszystko się potoczyło? [śmiech]
– Myślę, że jak większość przywódców duchowych powiedziałbym – z pewnością Buddha powiedziałby – że zbyt wielu ludzi wierzy dzisiaj księgom i słowom, a nie wierzy swojemu sercu. Ponieważ Buddha byłby z pewnością bardzo zdegustowany tym, że buddyzm podzielił się na tyle różnych szkół i odłamów, które nie współpracują ze sobą od setek, a nawet tysięcy lat. Na szczęście zaczyna się to w dzisiejszych czasach zmieniać. Z pewnością jednak – co prawda nie ma tu tego rodzaju buddystów ze Sri Lanki – uważam, że to okropne, że mamy tak wiele różnych nikāyi, różnych szkół buddyjskich na Sri Lance, które nie mogą porozumieć się między sobą; tymczasem powinny naprawdę nauczyć się współistnieć i współpracować ze sobą jako całość, zamiast się dzielić.
Dlatego myślę, że jest to jedna z rzeczy, o którą Buddha by zapytał – czyli w jaki sposób możemy wprowadzić więcej harmonii w obrębie naszej własnej tradycji? Oczywiście to samo tyczy się chrześcijaństwa – dzieli się ono na tak wiele różnych odłamów, w których występują tak duże różnice zdań. Myślę, że gdyby Buddha miał włosy, wszystkie by sobie powyrywał. [śmiech] Jak można do tego stopnia błędnie rozumieć jego nauki, by się ze sobą kłócić? Moim zdaniem jest to jedna z kwestii, nad którymi Buddha z perspektywy czasu by się pochylił. Sądzę, że nawet Jezus spojrzałby dziś krytycznie na służbę niesienia posłania, współczucia i życzliwości, czy dotyczy to jedności w Dhammie, czy jedności w Bogu. Skąd bierze się tyle niezgody? Oraz dlaczego ludzie do tego stopnia błędnie rozumieją nauki, że zabijają w imię miłości do Boga lub krzywdzą innych ludzi, aby szerzyć swoją pokojową wiarę? Czasem, jak widać, nie ma to zbyt wiele sensu. Gdyby więc Buddha żył dzisiaj, zganiłby wielu z nas, buddystów.
– Jest na Sri Lance pewna opowieść o piekle – kiedy idzie się do piekła i widzi się tam różne narodowości, na przykład Australijczyków, Nowozelandczyków czy mieszkańców wysp Pacyfiku, można zauważyć, że wszyscy są pilnie strzeżeni – za pomocą groźnych drutów kolczastych, ludzi z bronią, doglądających wszystkiego 24 godziny na dobę. A przy lochu mieszkańców Sri Lanki – żadnych strażników, żadnych drutów kolczastych. Ktoś więc zapytał diabła: „O co tu chodzi, dlaczego wszystkie inne narodowości są strzeżone, a Lankijczycy nie mają żadnego nadzoru?”. Na co diabeł odparł: „Nie mam z nimi żadnego problemu – kiedy tylko ktoś próbuje wydostać się z piekielnego lochu, wszyscy pozostali wciągają go z powrotem”. [śmiech]
My, Lankijczycy, mamy więc pewien wbudowany system [śmiech] jeśli chodzi o nasze religijne przekonania i tradycje. Jestem przekonany, że inne kraje nie mają takich samych problemów jak my, jednak w pewnym sensie jest to prawda. Ktoś zapytał Jezusa o to, w jaki sposób odziedziczy Królestwo Boże i jak może otrzymać ten dar. Jest to dość zabawne pytanie, ponieważ nie można kupić sobie dziedzictwa, ono zostaje nam podarowane. Wówczas padają słowa o wielkiej zasadzie żydowskiej wiary: „Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego”20. Na co pytający odparł asekuracyjnie, że to bardzo miłe, ale chciałby potwierdzić z Jezusem swoją definicję bliźniego – że to ludzie, których lubi.
Na co Jezus opowiedział mu cudowną historię o dobrym Samarytaninie. Groza tej opowieści polega na tym, że to nędzny, żałosny wyrzutek postępuje zgodnie z bożym przykazaniem, tak jak powinien zachować się dobry, wierny uczeń – a pozostali, choć religijni, tak nie postępują. Kiedy więc myślę sobie o efektach nauk obu tych wiar, a byłem tego naocznym świadkiem na Sri Lance; kiedy myślę o aktach przemocy mających miejsce w tym kraju, płaczę pradawnym płaczem narodu żydowskiego: „Jak długo jeszcze, Panie, jak długo?”. Z drugiej strony byłem też świadkiem symboli wielkiego pojednania, odwagi, nadziei i poświęcenia ze strony zarówno buddystów, jak i chrześcijan.
Widziałem to na własne oczy. Doświadczyłem tego na własnej skórze. Kiedy więc znaczna część mnie czuje dyskomfort, który sam w sobie nie jest niczym złym, widzę też pewne przejawy nadziei, których musimy się bezustannie w tej sytuacji doszukiwać. W przeciwnym razie bowiem możemy tylko popaść w przygnębienie i rozpacz, zamiast wypatrywać kwiatów, które kwitną dookoła nas – tych przejawów dobra, miłosierdzia i łaski obecnych wokół nas. Myślę więc, że owszem, Jezus wciąż ma złamane serce, podobnie jak Bóg – z powodu tego, jak się zachowujemy i jak żyjemy, będąc stworzonymi na obraz i podobieństwo Boga. Raduje się też jednak z aniołami w niebie na widok każdego przejawu miłosierdzia i odnowionego umysłu.
– Zaczęliśmy od rozpatrywania, jakiej rady Buddha i Jezus mogliby udzielić sobie nawzajem. Powracając jednak do naszych czasów, jak myślicie – jakiej konkretnej rady Jezus i Buddha mogliby dzisiaj udzielić swoim wyznawcom? Jakiego rodzaju wskazówek i zaleceń mogliby udzielić naszej widowni dzisiejszego wieczoru?
– Jeśli chodzi o Buddhę, po pierwsze: czy mogłoby być więcej mnichów i mniszek, proszę? [śmiech] A to dlatego, że jeśli żyje się w celibacie, nie ma się dzieci, tymczasem Ziemia jest przeludniona. Stąd często powtarzam, że przynajmniej jako żyjący w celibacie mnich przyczyniam się do zatrzymania przeludnienia i wynikających z niego zmian klimatu. Z pewnością jednak Buddha mógłby powiedzieć swoim współczesnym wyznawcom, że kwintesencja buddyzmu nie opiera się na ceremoniach i rytuałach, które przeprowadzamy. Jedną z korzyści płynących z bycia buddystą w zachodnim kraju jest to, że jest to tutaj czymś nowym, ludzie nie biorą swojego wyznania za pewnik, lecz patrzą na nie ze świeżej perspektywy nowego kraju.
Toteż wiele buddyjskich rytuałów, które mamy w Tajlandii, na Sri Lance i w Birmie, jest tu odrzucanych. I słusznie, ponieważ są to zwykłe ceremonie, które nawarstwiły się przez lata. Dzięki temu przybliżamy się do serca buddyjskich nauk. To właśnie radziłbym wszystkim – proszę was, sięgnijcie do serca tych nauk, nie zaś tylko do powierzchownych rytuałów, do których zbyt wielu Lankijczyków, Tajów i Birmańczyków nadmiernie się przywiązuje. Jest to bowiem coś, co umniejsza religię, a już z pewnością umniejsza nauki Buddhy. Z pewnością Buddha powiedziałby więc, byśmy pozbyli się rytuałów, a zbliżyli się do serca buddyzmu. Myślę zresztą, że Jezus mógłby powiedzieć podobnie – pozbądźmy się wszystkich tych wielkich kościołów i wielkich katedr… z wyjątkiem katedry Świętego Jerzego w Perth. [śmiech]
I jako przywódcy duchowi pokażmy na własnym przykładzie, że możemy wieść proste, skromne życie, na podobieństwo twórców naszych religii. Ponieważ z pewnością Jezus i Buddha wiedli bardzo proste życie, dlatego starajmy się postępować tak samo, aby pokazać tę prostotę – zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy z powodu nadmiernego zużywania zasobów naturalnych zagrażamy przyszłości naszych dzieci i przyszłości całej planety. Możemy więc prowadzić proste życie i myślę, że jest to kwestia, na którą zarówno Jezus, jak i Buddha położyliby duży nacisk w naszych współczesnych czasach. Prostota, dążmy do prostoty. Nie potrzebujesz dużego domu, dużego samochodu, pięknych garniturów czy wszystkich tych innych rzeczy, do posiadania których ludzie dzisiaj dążą.
Żyjmy skromnie. Żyjmy jak Buddha czy Jezus – może nie aż tak, ale spotkajmy się przynajmniej w połowie drogi. Moglibyśmy wtedy wieść prostsze życie i mieć więcej czasu dla siebie nawzajem, zamiast spędzać więcej czasu w pracy; bez ciągłego dążenia do zarabiania coraz większych pieniędzy, lecz pielęgnując rodzinną wspólnotę, która zawsze obfituje w miłość zamiast w bogactwo materialne. Tym sposobem moglibyśmy wieść życie duchowe właściwe dla naszych czasów. Prostota, czas dla siebie nawzajem – myślę, że jest to naprawdę coś, co Buddha i być może Jezus mogliby wspólnie uznać za warte propagowania w dzisiejszych czasach – aby stawić czoło problemom współczesnego społeczeństwa, zanikaniu więzi rodzinnych, ponieważ ludzie nie spędzają ze sobą wystarczająco dużo czasu, tylko gonią za pieniądzem i bogactwem materialnym zamiast rozwijać bogactwo duchowe. Myślę, że w tej kwestii moglibyśmy się zgodzić i że jest to jedno z zagadnień, na które Buddha i Jezus położyliby duży nacisk, gdyby z nami tu dzisiaj byli.
– A teraz chcielibyśmy jak zwykle umożliwić również publiczności zadanie pytań naszym prelegentom. Mamy tu dwa mikrofony bezprzewodowe, są u pomocników w głębi sali. Gdyby ktoś z Państwa chciał zadać pytanie, niech podniesie rękę, wówczas otrzyma mikrofon. Poprosiłbym, aby zadawali Państwo po jednym pytaniu, nie zaś kilka pytań w jednym – oraz upewnili się, że jest to faktycznie pytanie, a nie stwierdzenie czy komentarz odnoszący się do wypowiedzi któregoś z prelegentów. Pragnąłbym również prosić Państwa, byście pamiętali o przewodnich funkcjach pełnionych przez obu naszych gości w ramach ich wspólnot wyznaniowych i zadawali pytania wpisujące się w serdeczny i zgodny dialog, jaki miał dziś między nimi miejsce. A zatem, czy są pytania do naszych rozmówców? [śmiech]
– Do Ajahna Brahma – powiedziałeś, że wskazane byłoby wieść proste i skromne życie i jak najbardziej to popieram, choć sama uważam się za chciwą materialistkę; ale jak tego dokonać we współczesnych czasach? Chyba nawet nie ma na to zbytnio przyzwolenia, prawda? Czy mógłbyś udzielić nam jakichś wskazówek?
– Aby móc wieść prostsze i skromniejsze życie, należy mieć w sobie siłę własnej wewnętrznej mądrości, aby – jak to nazywamy w buddyzmie – iść pod prąd swoich pragnień. Czyli oprzeć się kuszeniu Węża. Otóż można tego dokonać, i jednym z zadań przywódcy duchowego, kościoła, klasztoru czy świątyni, jest właśnie zachęcanie do tej prostoty i krzewienie jej. Wielu ludziom się to udaje, naprawdę, można zmniejszyć swoje oczekiwania. Nie ma potrzeby budowania wielkiego domu, można wybudować mniejszy – w mniejszym domu rodzina częściej się spotyka, partnerzy, rodzice z dziećmi; podczas gdy w dużym domu, każdy zamyka się we własnym pokoju. Ludzie prawie w ogóle się nie widują.
Wielu staje się wręcz więźniami swoich pokoi, kiedy żyją w wielkich domostwach. Natomiast w niewielkim mieszkaniu rodziny muszą się spotykać. Chodzi o tego rodzaju proste rzeczy, o pójście pod prąd. Innymi słowy, podejmujesz własne decyzje w oparciu o swoją wewnętrzną siłę, wzmacnianą przez przewodników duchowych. Postępujesz inaczej niż wszyscy, idziesz własną drogą i masz w sobie siłę wiary, by oprzeć się podążaniu tą samą drogą, co inni – odnajdujesz własną ścieżkę. Myślę więc, i nie chodzi mi tylko o przywódców duchowych, ale o różnych przywódców w naszym społeczeństwie, że powinni oni dawać sobą przykład i sami przyjmując taką postawę, pociągać innych za sobą. Potrzebna jest zachęta. Uważam, że w ramach obu naszych religii możemy zachęcać ludzi do takiej postawy – dając sobą przykład, aby inni stali się mniej materialistyczni.
– Święty Antoni, słysząc rozmowę na temat materializmu i braku możliwości prostego i skromnego życia, przytoczył bardzo prostą zasadę. Powiedział, że za każdym razem, gdy zechcesz coś sobie kupić lub coś dla siebie zbudować, kup lub zbuduj coś podobnego dla osoby potrzebującej. Kiedy więc zechcesz kupić coś dla siebie, kup także coś osobie gorzej sytuowanej. Wówczas bardzo szybko przestaniesz kupować sobie różne rzeczy. [śmiech]
– Podejrzewam, że odpowiedź na to pytanie mamy tu właśnie przed sobą, ale zastanawiam się – jak Jezus i Buddha rozmawialiby ze sobą na temat odrębnych ideałów i koncepcji wyłącznych dla ich światopoglądów? W jaki sposób mówiliby o pokonywaniu tych różnic, jak w ogóle podeszliby do rozważenia tych odrębności? Przepraszam, wiem, że to poważny temat.
– Jest w buddyzmie pewna nauka, która bardzo mnie zainspirowała, kiedy ją usłyszałem; mówi ona o tak zwanych „trzech rodzajach oceniania”. Pierwszym ocenianiem jest postawa: „Jestem od ciebie lepszy”. O tej wiedziałem już wcześniej. [śmiech] Potem Buddha jednak powiedział, że drugim rodzajem oceniania jest postawa: „Jestem od ciebie gorszy”. To naprawdę dało mi do myślenia, ponieważ istotnie zdarza mi się czuć się gorszym – i jest to również rodzaj oceniania, błędny sposób myślenia. Stwierdziłem więc: „no dobrze, jestem taki sam, jak ty” – i to także okazało się ocenianiem. Zatem wszelkie porównywanie się z drugim człowiekiem jest w buddyzmie uważane za przejaw oceniania.
Takie podejście otwiera wiele możliwości wzniesienia się ponad elitarność poglądów, która opiera się na poczuciu wyższości, które z kolei oparte jest na różnicach między ludźmi. Należy zrozumieć, że owszem, nie jesteśmy tacy sami, ale mamy wiele wspólnego. Nie jesteśmy lepsi, nie jesteśmy gorsi, nie jesteśmy tacy sami. Taka postawa jest dla mnie bardzo ważna w każdym dialogu międzywyznaniowym, w którym biorę udział. Zbyt często pod koniec takich rozmów stwierdzamy, że tak naprawdę niczym się od siebie nie różnimy – otóż nie! Że jesteśmy lepsi – nie! Że jesteśmy gorsi – nie! [śmiech] Prowadzi to do dużo czystszej przestrzeni dialogu, w której pozbywamy się tych trzech rodzajów oceniania: „Jestem lepszy, jestem gorszy, jestem taki sam”. Myślę, że możemy słuchać siebie nawzajem.
– Wydaje mi się dość znaczącą kwestią, że dialogi między religiami często kończą się stwierdzeniem, że żyjemy w relatywistycznym i pluralistycznym społeczeństwie, więc tak naprawdę wszyscy jesteśmy jednym. To jak w małżeństwie – jeśli dwoje ludzi mówi, że „jesteśmy jednym, niczym się od siebie nie różnimy”, nie jest to w ogóle małżeństwo. Małżeństwo polega na tym, że istota i charakter jednej osoby są w toku wspólnego życia wzmacniane i wzbogacane przez drugą. Jeśli małżonkowie stają się jednym i są zatopieni w sobie nawzajem, nie jest to wzmacnianie drugiej osoby. Nie jest to też wzmacnianie miłości – to przytłoczenie miłości. Miłość sprawia, że ludzie rozwijają się i rozkwitają jako autonomiczne jednostki, jednocześnie silnie angażując się w związek. Jeśli chodzi o mnie, jestem zdeklarowanym chrześcijaninem. Jezus Chrystus jest moim Panem i Zbawicielem. Jestem o tym absolutnie przekonany.
Ale w żadnym wypadku nie powoduje to, że patrzę na inne wyznania w sposób umniejszający ich wartość lub wartość drugiego człowieka. Dzięki miłości do Jezusa jest dla mnie jasne, że każdy człowiek został stworzony na jego boże podobieństwo. To podobieństwo do Chrystusa jest częścią mojej wiary. Stąd jeśli traktuję drugiego człowieka w sposób umniejszający jego wartość, tak naprawdę umniejszam własną wartość i wartość mojej wiary. Przeświadczenie co do danej wiary nie oznacza wcale potępiania innej. I jestem bardzo zniesmaczony, gdy ma to miejsce; nie potrafię uznać tego za prawdziwe oddanie się wierze. Dialog polega na uznaniu wzajemnych różnic, zrozumieniu tych różnic i nauczeniu się szacunku dla nich, oraz na wzbogaceniu się dzięki nim. Rabin Jonathan Sacks nazywa to „godnością różnic”. I dopóki nie uznamy tej godności, będziemy mniej ludzcy, niż powołał nas do tego Bóg.
– Wspominane było wcześniej, żeby mniej oddawać się rytuałom, a bardziej słuchać swojego serca – jednak mam wrażenie, że ludzie czasami odnajdują w religii pewne usprawiedliwienie i przykładając wagę do rytuałów, uważają, że stają się dzięki temu lepszymi ludźmi… Czy nie jest więc tak, że religia jest czasami zgodna z głosem serca?
– Myślę, że przez religię jak najbardziej przemawia czasem głos mądrości. Moim zdaniem właściwe rozumienie religii powinno zawsze zachęcać do zadawania pytań i kwestionowania dogmatów. Zresztą wspólną cechą obu naszych przywódców duchowych, Jezusa i Buddhy, było to, że obaj byli buntownikami. Podważali oni ortodoksyjne poglądy swoich czasów. I znamienne jest to, że kiedy już zostali buntownikami, wszyscy ich wyznawcy stali się ortodoksyjni. [śmiech] Trochę nie o to chodziło. Dobrze jest więc kwestionować i poszukiwać, tymczasem nasze religie nie zachęcają do tego wystarczająco. Gdy zadawane są pytania, musi towarzyszyć im szacunek dla pytającego, nawet jeśli pytanie jest głupie – choć tak naprawdę nie ma głupich pytań, już sam fakt zadania pytania jest czymś ważnym.
Jednym z moich ulubionych powiedzeń – nie mam pewności, kto jest jego autorem – jest: „Kiedy wszyscy myślą tak samo, nikt nie myśli w ogóle”. Uważam, że to piękna maksyma. Zbaczam trochę z tematu, ale jednym z powodów, dla którego cieszę się dzisiejszym dialogiem i z radością na niego czekałem, jest to, że ponieważ mamy różne przekonania, lepiej poznajemy dzięki temu prawdę. Jestem pewien, że podczas naszych rozmów arcybiskup Herft dowiaduje się dużo więcej o chrześcijaństwie, tak jak ja dowiaduję się dużo więcej o buddyzmie, a także obaj dowiadujemy się dużo więcej o naszych wzajemnych religiach. To właśnie dzięki temu kwestionowaniu lub podważaniu powierzchownego rozumienia naszych wyznań możemy bardziej zagłębić się w ich znaczenie, zadawać pytania, kwestionować, buntować się. Myślę, że wtedy właśnie odnajdujemy głos naszego serca.
– To bardzo ważne pytanie i uważam, że powinniśmy stale pielęgnować w sobie pewien niepokój. Augustyn dobrze to ujął, że nasze dusze są niespokojne21. Wyczuwalne jest wezwanie do pewnego niepokoju. Jednakże rola rytuału jest równie istotna. Rytuał jako zwykła ceremonia sam w sobie nic nie znaczy. Zadaniem obrzędu jest przeprowadzenie nas przez to, co nazywam „rytuałem przejścia”, kiedy przechodzimy od jednego etapu życia do następnego. Święty Paweł powiedziałby, że najistotniejsze jest przeprowadzenie nas od dzieciństwa do dorosłości, a w dorosłości zachowanie umysłu dziecka. Jest to dość ciekawy paradoks.
Wszystkie nasze rytuały – a mam tu na myśli kulturę Sri Lanki – postrzegam jako odpowiedniki rytuałów przejścia umożliwiających przebycie określonego doświadczenia – czy są to narodziny dziecka, ślub, rozwód, separacja, zmiana miejsca pobytu, czy jakikolwiek inny rytuał przejścia; może to być przejście na emeryturę. Te wydarzenia niosą ze sobą obietnicę i nadzieję, lecz bywają także pełne urazy, żalu, gniewu i nieporozumień. Dlatego zadaniem rytuału przejścia, czy polega on na zawiązaniu sobie sznurka wokół nadgarstka, czy na przyjęciu Pięciu Wskazań buddyzmu – czy też jeśli przyjmujemy Najświętszy Sakrament Ciała naszego Pana – jest przeprowadzenie nas przez wydarzenia przepełnione obietnicą i nadzieją, które cechuje jednak pewna kruchość, ponieważ mieszczą w sobie moce samej ciemności, która może sprowadzić nas na złą drogę. Nie poświęcam więc zbyt wiele uwagi rytuałom bez znaczenia, za to poświęcam jej bardzo dużo ceremoniom noszącym znamiona rytuałów przejścia.
– Czy ktoś jeszcze chciałby zadać pytanie?
– Przepraszam, Ajahnie… co Buddha powiedziałby Chrystusowi na temat reinkarnacji i Drugiego Przyjścia Chrystusa? [śmiech]
– Powiedziałby pewnie… „do zobaczenia następnym razem”. [śmiech] Sądzę, że to bardziej pytanie do arcybiskupa.
– Czy są inne pytania? [śmiech]
– Myślę, że to bardzo ważne pytanie. Po pierwsze, reinkarnacja jest często błędnie pojmowana. Uważa się, że to jedna i ta sama osoba przenosi się do następnego życia i potem do następnego. Buddyści oczywiście wiedzą, że nie na tym to polega; zresztą Buddha przytoczył piękne porównanie, podając za przykład zapalanie lamp – powiedział, że jeśli jedna lampa jest zapalana przez jakąś szczególną postać siły kammicznej, to następna lampa zapalana przez tę lampę nie jest tą samą lampą; jest inna. Różnią się od siebie. Kiedy więc mówimy o reinkarnacji, musimy uświadomić sobie, że jest to tak naprawdę ruch strumienia siły kammicznej, nie zaś jedna określona osobowość przenosząca się z jednego miejsca do drugiego. Tymczasem mam wrażenie, że ludzie często tak właśnie uważają – że w jakiś sposób to oni odrodzą się jako psy, koty, czy cokolwiek innego, czym chcą się odrodzić. Myślę, że niektórzy tu w Australii z radością odrodziliby się jako psy… [śmiech]
– Nie musieliby chodzić do pracy w poniedziałek rano. [śmiech]
– Tak, psy są głaskane, pieszczone, kochane, nie muszą same gotować sobie posiłków i tak dalej. Myślę więc, że powinniśmy spróbować zadać to pytanie. Zmartwychwstanie Jezusa oraz jego Drugie Przyjście, o których mowa w doktrynach naszej wiary, mają oczywiście charakter rewolucyjny. W 15. Rozdziale Pierwszego Listu do Koryntian Święty Paweł z trudem stara się zrozumieć, czym jest owo Ciało Zmartwychwstania oraz co się dzieje podczas Zmartwychwstania. „Trzeba, ażeby to, co […] śmiertelne, przyodziało się w nieśmiertelność”22, jak pisze Święty Paweł. Usiłuje on znaleźć słowa dla określenia rzeczywistości, która wykracza poza jego zrozumienie. I w pewnym sensie, gdy tak zastanawiam się nad tą chrześcijańską prawdą i Drugim Przyjściem Chrystusa, są to obszary pojmowania pozostające z wielu przyczyn poza sferą możliwą do wyrażenia przez język.
W pewnym sensie powinniśmy też pozostawić rzeczy święte świętymi. Jeżeli bowiem zrozumiesz całą tajemnicę, przestanie ona sama w sobie być tajemnicą. Kiedy Święty Paweł opowiada o Zmartwychwstaniu, pisze: „Oto ogłaszam wam tajemnicę”23 – o czym pisze dalej w 15. Rozdziale Pierwszego Listu do Koryntian. Ale my to już wszystko wiemy, znamy dalszy tok wydarzeń, kto wypadnie z gry, a kto zostanie, która trąba zagra o jakim czasie, jaki będzie dźwięk tej trąby, i kłócimy się o to wszystko. Niech więc Bóg ma nas w swojej opiece. [śmiech]
– Mamy jedno pytanie z tyłu sali.
– Pytanie kieruję do obu prelegentów. Przy obecnym systemie pieniężnym i w środowisku grożącego niedostatku i ciągłej konkurencji, jaki ten system stwarza, czy nauki Jezusa i Buddhy dotyczące prostego życia mogą się w ogóle sprawdzić? W tym środowisku ekonomicznym, które tworzy poczucie niedostatku i wzmaga konkurencję? Wydaje się, że działa to całkowicie wbrew naukom o prostym i skromnym życiu. A skoro żyjemy w środowisku, które nam na to nie pozwala, działa ono tak naprawdę przeciwko nam.
– Wspomniał Pan o konkurencji, przy czym myślę, że ważną kwestią, którą powinniśmy zrozumieć, jeśli chodzi o nasz współczesny świat – nazwijmy to – biznesu jest to, że równie ważna jest współpraca. Kiedy człowiek pracuje w jakiejś firmie, musi też współpracować z innymi ludźmi w swoim zespole i w biurze. Jest pewien ważny punkt, który staram się podkreślać podczas seminariów biznesowych, które prowadzę – mianowicie równa wartość konkurencji i współpracy. Myślę, że nasze społeczeństwo nie promuje wystarczająco współpracy, nawet na poziomie szkoły – już od podstawówki konkurujemy z naszymi najlepszymi kolegami, żeby dostać jak najlepsze oceny końcowe, które dadzą nam wstęp na wyższe uczelnie.
Myślę, że w naszym społeczeństwie stajemy się bardzo dobrzy w konkurowaniu ze sobą; do tego stopnia, że konkurujemy ze sobą w pracy – nazywa się to „polityką biurową”, w której rywalizują absolwenci tego samego wydziału studiów. Konkurujemy ze sobą także w małżeństwie, w rodzinie, co stanowi jedną z przyczyn, dla której małżeństwa się rozpadają. Uważam, że brakuje nam umiejętności współpracy. Również w sferze duchowej jest wiele religijnych osób, które wiedzą, jak ze sobą konkurować, ale nie wiedzą, jak współpracować. Mam wrażenie, że idziemy w kierunku zbyt dużej konkurencji, a zbyt małej współpracy. Oczywiście sama współpraca bez konkurencji nie dostarczałaby wystarczającej motywacji.
Gdyby arcybiskup zgadzał się ze wszystkim, co ja mówię, a ja zgadzałbym się ze wszystkim, co on mówi, byłoby to bardzo nudne wystąpienie [śmiech] i bardzo nudny wieczór. Nie nauczyłbym się też zbyt wiele. Myślę więc, że odrobina konkurencji przy odrobinie współpracy pozwoli nam na odnalezienie właściwej równowagi, aby wzmocnić nasze życie duchowe i wspólnoty religijne. Dotyczy to również bogactwa – i nie mam tu na myśli tylko bogactwa materialnego, lecz także emocjonalne, fizyczne i duchowe bogactwo naszego narodu i całego świata, które może zostać umocnione odrobiną więcej współpracy, bez jednoczesnego rezygnowania z wszelkich aspektów konkurencji.
– Uważam, że to bardzo ważne pytanie, ponieważ ci z nas, którzy mieszkają w Australii, żyją w kapitalistycznym społeczeństwie rządzonym głównie przez konsumpcjonizm, gdzie sposobem na wyjście z globalnego kryzysu finansowego jest wydawanie jeszcze więcej zamiast oszczędzania [śmiech]; ta logika mnie rozbraja, ale do takiego postępowania zachęca nas gospodarka. To wszystko wydaje się szalone – mam na myśli jakąkolwiek teorię ekonomiczną. Do tego stopnia, że wszystko, co zazwyczaj wzmacnia więzi społeczne – jak jedzenie, gotowanie, śpiew czy taniec – przybrało postać programów „Master Chef”, „Kto lepiej gotuje”, amerykański czy australijski „Idol”, „Taniec z Gwiazdami” i inne podobne wymysły.
Można by rzec, że te programy przynoszą wiele dobrego – ludzie, którzy nie umieli wcześniej w ogóle tańczyć, nauczyli się przynajmniej podstawowych kroków [śmiech]; osoby mające dwie lewe ręce do gotowania nauczyły się przyrządzać podstawowe potrawy; a ci nieumiejący zaśpiewać nawet „Wlazł kotek na płotek” nauczyli się śpiewać i pojawiło się wiele nowych talentów. Jednak we wszystkich tych programach, które zresztą ledwie widziałem, smuci mnie to, że w całym tym procesie nauki i wzmacniania kreatywności pojawia się – jak wspomniał Ajahn – dążenie do osłabienia i poniżenia słabszej konkurencji. Stąd odnoszę wrażenie, że integrująca siła tańca, gotowania czy śpiewu, które zwykle spajają społeczeństwo, zostaje przez to osłabiona, co w konsekwencji osłabia samo społeczeństwo. Jak najbardziej należy więc rywalizować, nie dążmy jednak w tej rywalizacji do poniżania innych.
– Arcybiskup Roger jest synem Boga, a Ajahn Brahm nim nie jest. [śmiech] Jaką rozmowę moglibyście odbyć w tym temacie? [śmiech]
– Skoro nie jestem synem Boga, oznacza to, że jestem wolny od… rodzicielskiej ingerencji. [śmiech]
– To mnie właśnie zastanawiało, ponieważ kibicował drużynie piłkarskiej, która zupełnie odpadła z rozgrywek. Jako dziecko Boga, syn Jedynego Ojca Niebieskiego, mam rodzica, którego troska o mnie jest tak szczera i głęboka, że wiem, co oznacza podróż od dzieciństwa do dorosłości i z powrotem do dzieciństwa, a przy tym refleksja nad wspaniałością tego Boga. A ponieważ mogę nazwać tego Boga „ojcem” lub pierwotnym źródłem mojego istnienia, oznacza to, że każdy człowiek na Ziemi jest moim bratem lub siostrą. Jest to dla mnie olbrzymia różnica. Czyli to jest tak naprawdę mój brat. [śmiech] Czy mi się to podoba, czy nie. [śmiech]
– Jako moderator dzisiejszej dyskusji mam prawo do jednego ostatniego pytania. A jest nim pytanie następujące: gdyby Jezus i Buddha mieli wygłosić dzisiaj jedno ostatnie oświadczenie, co by nam waszym zdaniem powiedzieli?
– Moim zdaniem z pewnością przyznaliby, że jedną z najważniejszych kwestii na drodze do prawdy jest zrozumienie, że nie leży ona w jednej religii czy jednej osobie, lecz w relacji, jaka łączy nas z innymi ludźmi. Mam więc nadzieję, że wyniesiecie Państwo z dzisiejszego wieczoru nie to, co powiedziałem ja czy co powiedział arcybiskup, lecz wspomnienie sposobu, w jaki ze sobą rozmawialiśmy. To w naszej relacji tak naprawdę przejawia się prawda, Bóg czy jakkolwiek to nazwać. Myślę, że Buddha prawdopodobnie powiedziałby: „Nie szukajcie prawdy w przedmiotach, lecz szukajcie jej w waszej relacji ze światem. W relacji, która łączy was z waszymi braćmi i siostrami. W relacji, która łączy was z cierpieniem i z życiem”. Sądzę, że według Buddhy to właśnie w tych relacjach można odnaleźć prawdę, można odnaleźć harmonię, można spotkać się na wspólnym gruncie. I mam nadzieję, że właśnie tego byliście Państwo dzisiaj świadkami. Tej właśnie relacji – tego, co działo się między nami dwoma, a także między nami a publicznością.
– Traktujcie się nawzajem jako dar, traktujcie świat jako dar, nie bierzcie go nigdy za pewnik, uznawajcie jego delikatność, stąpajcie po tej ziemi z szacunkiem, pamiętajcie, że ziemia między każdym z nas jest ziemią świętą, na której płonące krzewy naprawdę istnieją, jeśli tylko ich poszukamy. „Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną: nie pracują ani przędą. A powiadam wam: nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich. Jeśli więc ziele na polu, które dziś jest, a jutro do pieca będzie wrzucone, Bóg tak przyodziewa, to czyż nie tym bardziej was […]?24”. Oraz być może najbardziej wymagające ze wszystkiego: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują”25 oraz „Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi”26.
– Z pewnością zgodzą się Państwo ze mną, że dzisiejszy dialog był fascynującym i niezwykle pouczającym wydarzeniem. Jeszcze raz podziękujmy wspólnie czcigodnemu Ajahnowi Brahmowi i arcybiskupowi Rogerowi Herftowi. Podsumowując. Jeśli dzisiejszy dialog wzbudził w Państwu jakiekolwiek zainteresowanie omawianą tematyką, chciałbym zachęcić Państwa do dalszego badania jej, do kontynuowania tej podróży, czy to za pośrednictwem jednej ze wspólnot wyznaniowych reprezentowanych dziś przez arcybiskupa Rogera Herfta i Ajahna Brahma, czy też Inicjatywy Wielowyznaniowej, którą koordynuję tu, na Uniwersytecie Curtina. Zachęcam Państwa do poszukiwania tego dialogu, tej interakcji, abyśmy mogli wspólnie tworzyć bardziej pokojowy i harmonijny świat. Dziękuję Państwu za przybycie i życzę wspaniałej reszty wieczoru.
O autorze
Brahmavamso Ajahn
zobacz inne publikacje autora
Czcigodny Ajahn Brahmavamso Mahathera (znany jako Ajahn Brahm), właściwie Peter Betts, urodził się w Londynie 7 sierpnia 1951 roku. Obecnie Ajahn Brahm jest opatem klasztoru Bodhinyana w Serpentine w Australii Zachodniej, Dyrektorem ds. Duchowych Buddyjskiego Towarzystwa Stanu Australia Zachodnia, Doradcą ds. Duchowych przy Buddyjskim Towarzystwie Stanu Wiktoria, Doradcą ds. Duchowych przy Buddyjskim Towarzystwie Stanu Australii Południowej, Patronem Duchowym Bractwa Buddyjskiego w Singapurze oraz Patronem Duchowym ośrodka Bodhikusuma Centre w Sydney.
Artykuły o podobnej tematyce:
- Sumedho Ajahn Czym jest medytacja?
- Bhikkhu Sujato Medytacja bez przeszkód
- Ajahn Brahm Medytacja prowadzona
Sprawdź też TERMINOLOGIĘ
Poleć nas i podziel się tym artykułem z innymi:
Chcąc wykorzystać część lub całość tego dzieła, należy używać licencji GFDL: Udziela się zgody na kopiowanie, dystrybucję lub/i modyfikację tego tekstu na warunkach licencji GNU Free Documentation License w wersji 1.2 lub nowszej, opublikowanej przez Free Software Foundation.
Można także użyć następującej licencji Creative Commons: Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Na tych samych warunkach 3.0
Oryginał można znaleźć na tej stronie: LINK
Źródło: http://www.bswa.org
Tłumaczenie: Mai Kubiak-Ho-Chi
Czyta: Aleksander Bromberek
Redakcja portalu tłumaczeń buddyjskich: http://SASANA.PL/