KLIKNIJ TUTAJ - POSŁUCHAJ NA SOUNDCLOUDZIE

Nie było mnie przez ostatnie trzy tygodnie, ponieważ albo sam przebywałem w medytacyjnym odosobnieniu, albo uczyłem medytacji – a móc wziąć wolne to dla mnie zawsze wielka radość. Jak nauczam, tak sam postępuję. Po Nowym Roku byłem dość zmęczony – miałem dużo zajęć – poza tym, jak zazwyczaj powtarzam zwłaszcza pozostałym mnichom: „Starzeję się…”. Ale oni są tacy mili, mówią, że wcale się nie starzeję. To takie miłe, tym bardziej, że mam już prawie 70 lat. Odpowiadają mi: „Wcale się nie starzejesz – ty już jesteś stary”. Dziękuję uprzejmie.

Ale tak dobrze jest mieć trochę czasu dla siebie, z uprzejmości i współczucia dla samego siebie. Nawet ja muszę brać wolne, żeby móc potem opuścić odosobnienie i przyjść was uczyć, dawać z siebie wszystko i zachować jeszcze dużo energii na później. Ludzie bywają w życiu bardzo zmęczeni, to duży problem. Życie nie jest proste, nawet dla mnicha. Ale mamy dużą korzyść w postaci tego, że naprawdę wiemy, jak medytować. Mamy klasztory, w których możemy znaleźć zaciszne miejsce i sobie usiąść lub zwyczajnie pospacerować i odnaleźć spokój. Czasem przychodzicie w takie miejsce jak to, gdzie dużo mówimy, nauczamy, można czytać książki i filmy wideo… a raczej czytać książki i oglądać filmy. Ale bardzo często prawdziwą potrzebą człowieka przychodzącego w takie miejsce jest po prostu przebywanie tutaj i chłonięcie atmosfery akceptacji, tego, że nikt nas nie ocenia, cieszenie się ze zwykłego przebywania w tym miejscu.

Opowiadałem wielu osobom historię o tym, jak pewnego dnia po obiedzie przyjmowałem gości, w klasztorze Bodhinyana w Serpentine, i podszedł do mnie człowiek, którego nigdy wcześniej nie spotkałem (ale z dziwnych przyczyn pamiętałem jego głos). Powiedział, że jest lokalnym nadzorcą budowlanym w naszym regionie. Kiedy budowaliśmy nasz klasztor, to on zajmował się na koniec sprawdzaniem, czy każdy budynek spełnia odpowiednie wymogi Spytałem go więc, dlaczego przyszedł. Odpowiedział, że nie przyszedł niczego sprawdzać ani zatwierdzać, ponieważ to jego ostatni dzień na tym stanowisku – po południu przechodził na emeryturę – przyszedł, żeby podziękować mi za parking. To było dziwne – podziękować mi za parking. O czym ten człowiek mówił? Odpowiedział, że nie jest buddystą i nie potrafi medytować, ale kiedy tylko w pracy dopadał go stres, wsiadał do samochodu, jechał do naszego klasztoru i stawał na parkingu na 15 minut, może pół godziny. Czuł się po tym o wiele lepiej i wracał do pracy. Powiedziałem, że jak najbardziej go rozumiem. Czasem potrzebował jedynie miejsca tchnącego spokojem.

Tego spokoju – mam nadzieję, że wielu z was poczuło go podczas medytacji – człowiek ten nie mógł odnaleźć w pracy, miał bardzo wymagające stanowisko, te wszystkie wielkie firmy budowlane nękały go o zatwierdzanie swoich dokumentów na czas. I starał się jak mógł, wszyscy staramy się w pracy jak tylko możemy, ale to czasami takie męczące. Dlatego, kiedy człowiek jest tak zestresowany lub zwyczajnie wyczerpany, wystarczy, że uda się w ciche miejsce, spokojnie usiądzie i nikt nie będzie zawracał mu głowy. Pamiętam, że kiedy byłem młodym mnichem w Tajlandii ludzie przychodzili do klasztorów nie po poradę – chcieli tylko usiąść gdzieś na terenie klasztoru, zwłaszcza gdy był to cichy i spokojny klasztor; usiąść gdzieś, zrelaksować się i zaczerpnąć energii z tego miejsca. Kiedy już się zaczerpnie energii z takiego miejsca, ciało i umysł czują się o wiele lepiej. Przychodzicie do naszego klasztoru raz w tygodniu lub co dwa tygodnie i za każdym razem opowiadam wam te same stare historie. Ale nie po to przychodzicie do tej świątyni. Przychodzicie, ponieważ mamy tu do zaoferowania co innego: akceptację, spokój, życzliwość, po prostu radość. Kogoś, kto się do ciebie uśmiechnie i zaakceptuje cię takiego, jakim jesteś.

Jedną z najważniejszych cech buddyzmu jest właśnie życzliwość i współczucie, dajemy je innym, nie oczekując niczego w zamian. Dawanie i służba. Dzięki tej służbie, jeśli jest naprawdę szczera, można to poczuć. Czujesz, że nikt od ciebie niczego nie oczekuje. Jesteś całkowicie akceptowany taki, jakim jesteś. Nie mamy tu żadnych ograniczeń określających, kto może przychodzić do tej sali i zostać buddystą. Każdy może zostać buddystą. To pokazuje, jak bardzo jesteśmy zdesperowani. [śmiech] Oczywiście to nieprawda, mnóstwo osób tu przychodzi. Mam naprawdę dużo współczucia dla ludzi, którzy wyglądają inaczej lub zachowują się inaczej, którzy znajdują się w trudnej sytuacji życiowej i przeżywają ciężkie chwile. Ludzi, których mózgi tak naprawdę inaczej funkcjonują.

Kto zna moją historię, wie, dlaczego szczególnie mi zależy, by to miejsce było dostępne dla wszystkich. W czasach studenckich miałem dwóch przyjaciół chrześcijan – sam byłem już wtedy buddystą – i toczyliśmy wspaniałe dyskusje o prawdziwej naturze rzeczywistości, bardzo chcieliśmy ją zrozumieć. Nie baliśmy się zadawania trudnych pytań. Jednak uświadomiłem sobie, że prawda, religia czy duchowość, to nie tylko zadawanie pytań i rozwiązywanie trudnych problemów życiowych. To coś znacznie więcej. To życzliwość i współczucie. Wracając do tematu, moi dwaj chrześcijańscy przyjaciele wspomnieli mimochodem, że zgłosili się na ochotników do pomocy w lokalnej placówce dla osób z zaburzeniami emocjonalnymi. Jeden z tamtejszych oddziałów zajmował się terapią zajęciową dla osób z zespołem Downa. A moi dwaj chrześcijańscy przyjaciele zamierzali pomagać tam przez jedno popołudnie w tygodniu!

Nie mogłem pozwolić, żeby moi przyjaciele chrześcijanie byli lepsi ode mnie, buddysty – powodowała mną zwykła duma. Skoro oni mogli to zrobić, ja mogłem lepiej! Wiecie, jak to jest, kiedy jesteście młodzi i chcecie prześcignąć kolegów. Zauważyłem jedną rzecz, która nie podoba mi się do dziś. Kiedy spoglądam wstecz na czasy szkolnych klasówek i sprawdzianów, przypominam sobie, że takie patrzenie na sprawę nie miało dla mnie sensu: mój najlepszy kolega siedzący obok mnie w ławce nie znał odpowiedzi na pytanie, więc próbowałem mu pomóc. Uważałem, że to współczucie, tak powinienem postępować jako buddysta, ale nauczyciel powiedział, że to oszukiwanie. „Nieprawda, proszę pana, to współczucie!”. Przecież w prawdziwym życiu tak się właśnie postępuje. Czy to w biurze, w parlamencie czy gdziekolwiek indziej, wszędzie sobie pomagamy. Dlaczego więc w szkołach nie wolno sobie pomagać podczas sprawdzianu? To bardzo nie fair.

W każdym razie wspaniale było móc służyć pomocą. W tym wypadku była to pomoc osobom z zespołem Downa. Oczywiście poszedłem tam, uważając, że jestem od wszystkich lepszy i mądrzejszy. Ale to była doskonała okazja, by się przekonać, jak bardzo ci ludzie mnie przewyższali, jeśli chodzi o inteligencję emocjonalną. Byłem w głębokim szoku. Otóż poprzedniego dnia zerwałem z dziewczyną (nie byłem wtedy mnichem, tylko studentem). Nikt o tym nie wiedział, o takich rzeczach nikomu się nie mówi. Ale jeden z tych pacjentów z zespołem Downa przybiegł do mnie i – nigdy tego nie zapomnę – bardzo mocno mnie przytulił. Pamiętajcie, że byłem Anglikiem. W Anglii zazwyczaj nie przytula się ludzi publicznie. Ale wtedy poczułem tyle życzliwości i współczucia, że zwyczajnie się rozpłynąłem. I zapytał mnie: „Co się stało?”. Jak on u licha mógł cokolwiek przeczuwać? Tymczasem wiedział, że miałem jakiś problem emocjonalny. Był na tyle wrażliwy, że od razu to wychwycił.

Ilu z was, gdy ktoś cierpi z jakiegoś powodu – oczywiście, ukrywając to – ilu z was potrafi przeniknąć przez tę barierę, wychwycić to natychmiast i mocno go przytulić? Niewielu ludzi to potrafi. Ale niektórych cechuje niezwykle głęboka emocjonalna wrażliwość. Oni widzą to od razu. Wielka szkoda, że w dzisiejszych czasach nie wolno nam się nawzajem przytulać. Choćby wczoraj – odprawiałem pogrzeb i pewna pani bardzo doceniła to, co powiedziałem. Spytała więc, czy może mnie uściskać. Jako mnichowi nie wolno mi tego robić, więc tylko uścisnęliśmy sobie dłonie. Nawet to było dla mnie ryzykowne. Wspaniale było jednak móc komuś pomóc i przeniknąć przez barierę jego smutku. Wtedy, w tamtej placówce, nauczyłem się tak wiele o sile emocjonalnej. Bardzo trudno ująć to w słowa. Podobnie się czujecie, przychodząc w takie miejsce jak to. Czujecie się akceptowani, wiecie, że możecie się rozluźnić, że jest takie jedno miejsce na świecie, gdzie nikt was nie ocenia.

Podczas ostatniego odosobnienia, które prowadziłem – wielu z was tam było, po raz kolejny. Czasem mówię, że nie stawiamy na koniec ocen. Może powinienem to zmienić i zacząć stawiać oceny osobom, które bardzo dobrze medytowały. Które zachowywały szlachetną ciszę, czyli nie rozmawiały. Takim, które medytowały naprawdę dużo i wstawały bardzo wcześnie rano. Czy powinienem stawiać wam oceny tak jak w niektórych szkołach, czyli A, B, C, D, E lub F? Ale czy wiecie, co te oceny u mnie oznaczają? Odwróciłem ich znaczenie: zwykle najlepsza ocena A tu oznacza „arogancki”. Zwykle najgorsza ocena F tu oznacza „fantastyczny”. Zwykle kiepskie E u mnie znaczy „ekstra”, a ocena B tu oznacza nie „bardzo dobry”, tylko, powiedzmy, „banalny”.

Innymi słowy, chodzi o zmianę postrzegania tych ocen, żeby je bardziej akceptować – wiecie, jak to jest, usiłujecie sprostać czyimś oczekiwaniom. To jedna z rzeczy, które sprawiają, że jesteśmy dużo bardziej spięci. Jesteś, jaki jesteś, i po pewnym czasie ludzie to dostrzegają – a jest w nas wszystkich tyle piękna i bogactwa. Ciężko jest tego ludzi nauczyć. Wszyscy mają w sobie bardzo dużo piękna i wszystko jest z nimi w porządku. Czasem mówię to ludziom, na co odpowiadają, że ich nie znam – bo gdybym ich znał, miałbym o nich inne zdanie. Ale ponieważ jestem mnichem, widzę o wiele więcej, niż ludzie sądzą. Czasem patrzę na człowieka i widzę w nim tyle niesamowitego piękna i innych wspaniałych rzeczy. Dlaczego ludzie nawzajem się oceniają… Oj… w porządku, tam mu wygodnie, niech tam leży. Wiecie, że nie lubię zegarków. Uważam, że zegarki są kolejnym więzieniem, w którym żyjemy. Musimy kończyć o określonej godzinie, musimy medytować przez określony czas…

Czasem w trakcie medytacji jest nam tak dobrze i czujemy taki spokój, że nie chcemy jej przerywać. Tymczasem muszę co chwilę otwierać oczy i sprawdzać, czy czas już minął, żeby skończyć o właściwej porze. Gdybym był sam, byłoby inaczej. Kiedy jest mi dobrze i przyjemnie, nie przerywam medytacji. I tu znowu pozwolę sobie na dygresję – kiedy byłem uczniem Ajahna Chah, niekiedy razem medytowaliśmy, a był to długi czas spędzony w pozycji siedzącej. Nie mieliśmy wtedy zegara, ale na pewno trwało to ponad godzinę. Całe nogi miałem zdrętwiałe. Wiecie, na jaki pomysł wtedy wpadłem?

Naprawdę o tym pomyślałem, ale nigdy nie miałem odwagi tego zrobić – chciałem zdobyć coś w rodzaju procy i pójść najpierw poćwiczyć strzelanie gdzieś w lesie. Następnie, w trakcie medytacji, otwierałbym tylko oczy i strzelał prosto w dzwonek [gong]. Czas kończyć medytację! Wiecie, jak to jest, czasami naprawdę ciężko jest usiedzieć. Myślicie sobie, że pół godziny na pewno już minęło, niech ten dzwonek wreszcie zadzwoni. Innym razem medytacja jest tak piękna i wspaniała, odczuwacie spokój i błogość, zaczynacie doświadczać głębokiego wglądu w siebie i rzeczywistość, aż tu nagle – [gong]. Wyobraźcie sobie, że to Buddha siedzący pod Drzewem Bodhi i właśnie mający doznać Przebudzenia, a tu – [gong]. Cicho bądź. Dziękuję.

Czasami lubimy być kontrolowani – przez zegarki albo przez dzwonki. Nie wiem, czy już wam to tłumaczyłem: wiele osób bierze udział w odosobnieniach medytacyjnych i zachowuje szlachetną ciszę. Ale nigdy nie mówiłem, czym naprawdę jest szlachetna cisza. Wiecie, co ten termin oznacza? Ludzie praktykujący medytację według różnych tradycji czasem uważają, że szlachetna cisza oznacza milczenie – a to nieprawda. Szlachetna cisza oznacza brak dzwonków [no-bell silence]. No, dajcie spokój. A kto zrozumiał prawdziwe znaczenie szlachetnej ciszy, może otrzymać pokojową nagrodę Nobla [No-Bell Peace Price]. No dobrze, wystarczy.

Swoją drogą to prawda, że kiedy zastanawiacie się, jak dużo czasu jeszcze zostało, lub myślicie, że jest za wcześnie, to też ogranicza waszą wolność i przysparza wam stresu. Między innymi dlatego w takich klasztorach jak nasz podczas medytacji nie używamy dzwonków. Lub minimalnie. Podczas odosobnień medytacyjnych tylko w dwóch przypadkach używamy dzwonka, muszę to przyznać – jest to dzwonek na śniadanie i na obiad. Naprawdę. Kiedy człowiek się zrelaksuje i ma pewną mądrość, jeśli chodzi o emocje, tak jak ci pacjenci z zespołem Downa – można było się od nich tyle nauczyć. Wiedzieli, jak się zrelaksować i po prostu być, najlepiej jak potrafili. Czasem jesteście zmęczeni, czasem macie dużo energii, czasem odczuwacie błogi spokój, czasem jesteście w szczytowej formie – wtedy można się wykazać.

Opowiadałem o tym Ajahnowi Brahmalemu, który był tu wcześniej – musiałem napisać bardzo trudny list, dotyczył niedawno wydanej książki. Otóż dziś rano byłem trochę zmęczony i kiedy próbowałem napisać ten list – może mieliście kiedyś podobne doświadczenie, że siedzicie przed komputerem i próbujecie coś napisać, ale nic wam nie wychodzi. Wszystko, co napiszecie, wydaje wam się nieodpowiednie. Tracicie przez to mnóstwo czasu. Dlatego, jeśli musicie w pracy napisać jakiś raport lub bardzo ważny list, a nic wam nie wychodzi, wówczas przerwijcie. I pójdźcie pomedytować. Sam właśnie tak postąpiłem. Wyszedłem pomedytować, wziąłem prysznic, wróciłem do komputera i powstał piękny list. W ten sposób życie zmusza nas do innowacji i kreatywności. Zmuszanie się do czegoś wywołuje tyle stresu i napięcia. Nie można być wtedy skutecznym. Wiąże się z tym kolejna historia – Dennis wspominał o tym wspaniałym człowieku – odprawiałem dziś po południu jego pogrzeb. Miał rękopis mojej pierwszej książki Otwórz drzwi swojego serca. Bardzo lubię opowiadać historię jej powstania. To pokazuje, jak mądre kierowanie emocjami przewyższa zwykłe myślenie.

Historia tej książki jest następująca: nauczam już od wielu lat i niektóre z moich opowieści zawierają bardzo silny przekaz. Któregoś dnia pewna kobieta, która przeszła bardzo ciężki rozwód, powiedziała mi, że muszę koniecznie wydać te opowieści, żeby miały większy zasięg, nie tylko w naszej lokalnej grupie – ale też w całym Perth, na całym wschodnim wybrzeżu Australii, na całym świecie. Powiedziała, że muszę je spisać, bo zachowywanie takiej mądrości tylko dla wąskiej grupy odbiorców jest niesprawiedliwe. Wiecie, co odpowiedziałem? Że nie mam czasu. Co było zgodne z prawdą, bo miałem mnóstwo rzeczy na głowie. Ale ta kobieta była bardzo sprytna, całkowicie mnie przechytrzyła. Zostałem pokonany. Powiedziała, że sama spisze te opowieści. Napisała na próbę trzy lub cztery i były po prostu okropne – uważam, że zrobiła to specjalnie. Pomyślałem więc, że lepiej będzie, jeśli spiszę je sam.

Okazało się to łatwiejsze niż myślałem. Podczas mojego dwutygodniowego odosobnienia postanowiłem poświęcać jedną godzinę każdego popołudnia na spisywanie tych opowieści. Tylko godzinę dziennie przez 15 dni. Na koniec odosobnienia miałem ponad połowę historii spisanych odręcznie, mam rękopis – należy on tak naprawdę do tego zmarłego człowieka, ponieważ kupił go swego czasu na aukcji na rzecz zbierania funduszy na budowę klasztoru dla mniszek. Ale patrzę na ten rękopis i to jest niesamowite, to odręczne pismo jest prawie bezbłędne. Na zwykłym papierze, długopisem. Nie na komputerze.

Czasem patrzę na to i nie mogę uwierzyć – ja to zrobiłem? Jest to pierwsze 50%, może 60% całej książki. To było takie proste – kiedy mój umysł był zrelaksowany, spokojny i pełen życzliwości. Pozwalasz wtedy słowom płynąć, tylko starasz się im nie przeszkadzać. Zrobiłem sobie potem przerwę, a po kolejnych kilku dniach dokończyłem całą książkę. Wszystko napisane odręcznie. Kiedy miałem już rękopis, pierwszy i jedyny szkic mojej książki, ktoś przepisał mi go na komputerze. Wiecie, że nie znam się zbyt dobrze na komputerach, próbuję ich używać, ale nie jestem w tym dobry. Ale pomimo tego, że nie radzę sobie zbyt dobrze z komputerami… O, tam siedzi jeden z naszych informatyków – jak radzę sobie z komputerem? Całkiem nieźle? Powiedział tak, bo jest miły. Wcale tak dobrze sobie nie radzę.

Ale to, że nie znam się na komputerach, nie przeszkodziło mi w wygłoszeniu przemówienia inauguracyjnego na światowym kongresie informatycznym w 2019 roku w Daejeon, w Korei Południowej. Dziwny jest ten świat. To była międzynarodowa konferencja informatyczna w Korei Południowej. Pamiętam, że rozmawiałem z szefem ds. cyberbezpieczeństwa Unii Europejskiej. Gawędziłem też z którymś ministrem, bodajże z Sydney. To byli naprawdę wielcy eksperci w dziedzinie informatyki. A wśród nich – ja. Jestem ze sobą szczery. Ale mimo wszystko mogłem się tam wykazać. Wystarczy umieć wczuć się dostatecznie mocno w to, o czym się mówi lub czego się naucza. Jak z pisaniem książki. To takie proste, kiedy wiesz, jak osiągnąć spokój i wzbudzić wartościowe emocje. Zdaj się na bieg wydarzeń. Dobrze, źle – kto to wie?

Ale wracając do opowieści, człowiek, który przepisał mi książkę na komputerze – widziałem go zresztą tu z tyłu, w ogrodzie. Otóż przepisał mi książkę, kiedy leciałem do Melbourne, i zapisał ją na płycie CD. Wręczył mi ją dosłownie godzinę lub dwie przed odlotem. Pomyślałem, że akurat lecę do Melbourne, a jest tam mnóstwo wydawnictw. Zresztą, w jaki sposób wydaje się książkę? Nigdy się tym nie zajmowałem, więc pomyślałem, że na pewno znajdę kogoś odpowiedniego w Melbourne. To, co teraz opowiem, zdarzyło się naprawdę, niczego nie zmyślam. Po wyjściu z samolotu udałem się prosto na uniwersytet w Melbourne wygłosić mowę. Kiedy skończyłem, podeszła do mnie pewna kobieta i pochwaliła mnie, powiedziała, że to była wspaniała mowa. Dodała, że pracuje w branży wydawniczej i że gdybym kiedykolwiek chciał coś opublikować, mam jej to pokazać. Odpowiedziałem, że oto proszę. Żadne z nas nie mogło w to uwierzyć, to było takie proste. Nie takie, jak to, co musiała przejść autorka Harry’ego Pottera – jak się nazywała? J.K. Rowling. Podobno musiała przedłożyć swoją książkę w wielu wydawnictwach, zanim udało jej się ją opublikować. A ja swoją wydałem od razu.

Kolejna autentyczna historia z tym samym motywem. Otóż ta książka odniosła spory sukces, wydano ją w wielu krajach. Widziałem nawet jedno wydanie w języku indonezyjskim. Czy jest tu dzisiaj ktoś z Indonezji? Namo Buddhaya, Namo Buddhaya – Indonezyjczycy mają piękne pozdrowienie, gdy się witają, mówią „Namo Buddhaya”, co oznacza „Chwała Buddzie”. Uważam, że to bardzo piękne. Będąc więc kiedyś w Indonezji, zaszedłem do jednej z tamtejszych księgarń w Dżakarcie i ktoś powiedział, że moja książka jest tu w sprzedaży. Poszedłem więc zobaczyć, i wiecie, jak to jest w księgarniach – mają ułożone na półkach 10 bestsellerów. Harry Potter był na drugim miejscu. Zgadnijcie, kto był na pierwszym. Naprawdę! Moja pierwsza książka. Mam nawet gdzieś zdjęcie. Nie zamieniłem książek miejscami tylko po to, żeby zrobić zdjęcie – naprawdę tak było. W tej księgarni mieli nawet moją podobiznę wyciętą z kartonu w celach reklamowych. Nie mogłem w to uwierzyć – wchodzę do sklepu, szukam jakiejś książki, a tam w rogu – ja. Co ja tam robię? A to moja podobizna z kartonu. Życie bywa naprawdę zaskakujące. A wszystko to wydarzyło się dlatego, że zwyczajnie wiedziałem, jak się zrelaksować. Pogodzić z rzeczywistością i zobaczyć, co nastąpi, bez liczenia na żaden sukces, bez oczekiwania na coś, bez oceniania. Po prostu – zobaczmy, co będzie. A życie potrafi być niesłychanie zaskakujące.

Właśnie taką atmosferę staramy się odtworzyć tutaj. Kiedy otrzymujecie chwilę spokoju, szacunek i życzliwość – jak to na was wpływa? Jak wpłynęło na tego nadzorcę budowlanego? Powiedział, że nasz parking był wszystkim, czego potrzebował. Tylko po to, żeby poczuć tę energię. Podobne rzeczy widziałem w Tajlandii, kiedy tam mieszkałem. Wiąże się z tym piękna historia, którą ktoś mi tu opowiedział. Ten człowiek udał się do jednej z wielkich świątyń w Bangkoku – zapewne, żeby pomedytować lub posłuchać śpiewów. Zobaczył wtedy młodą kobietę siedzącą na ławce przed świątynią, szlochała i dosłownie wypłakiwała oczy. Ten człowiek był Australijczykiem, a to była Tajlandia, więc nie wiedział, jak powinien zachować się w takiej sytuacji. Bardzo współczuł tej płaczącej dziewczynie, ale wszedł do świątyni, bo nie chciał jej zdenerwować ani zrobić czegoś, co mogło być niezgodne z tamtejszymi obyczajami. A kiedy wyszedł ze świątyni jakieś pół godziny później, ona wciąż tam siedziała – ale już nie płakała, tylko ocierała oczy. Najgorsze miała za sobą. Niemniej, ten człowiek pomyślał, że i tak może być użyteczny. Podszedł więc do dziewczyny i spytał, czy wszystko w porządku, czy może jakoś pomóc. Odpowiedziała, że już wszystko w porządku. A kiedy spytał, co się stało, że tak bardzo płakała, odpowiedziała, że zgubiła kluczyki od samochodu – ale już sobie przypomniała, gdzie je schowała.

Uważam, że to piękna historia. Jeśli zgubicie kluczyki od samochodu w Tajlandii, a nie ma tam odpowiedniej pomocy w razie awarii, idźcie do świątyni, usiądźcie tam, wypłaczcie się i może wtedy sobie przypomnicie, gdzie je schowaliście. Wszystkim, czego człowiek czasami potrzebuje, jest odrobina ciszy, spokoju i akceptacji, zamiast pytań i prób pomocy, które mogą tylko pogorszyć sprawę. A bycie życzliwym i współczującym dla innych zachęca do tego samego w stosunku do siebie. Nikt z nas nie jest doskonały. Wszyscy popełniamy błędy, duże i małe. Wszyscy czasem postępujemy niewłaściwie. Nie dzieje się tak dlatego, że jesteśmy złymi ludźmi – po prostu czasem popełniamy w życiu głupie błędy.

Opowiem tę historię, choć jest to trudny temat. Podeszła do mnie dzisiaj pewna kobieta – i myślę, że ta historia może być bliska wielu kobietom – dawno temu, wiele lat wcześniej, dokonała aborcji. I wciąż nie mogła sobie tego wybaczyć. Nie rozumiem, dlaczego kobiety, które dokonały aborcji, z jakiegokolwiek powodu, nie dostają życzliwości i współczucia. Odprawiłem małą ceremonię przebaczenia z tą kobietą, żeby mogła sobie wybaczyć. Powodem jej działania było to, że miała już liczną rodzinę i nie była w stanie zająć się kolejnym dzieckiem. Widzę, że umilkliście, nie śmiejecie się już ani nie uśmiechacie. Wiele kobiet zapewne miało podobne doświadczenia. Co mogę na to poradzić? To jak znaleźć się między młotem a kowadłem. Bardzo trudna decyzja. Przede wszystkim jestem mężczyzną i mnichem – skąd mogę wiedzieć, jakie to uczucie? Tymczasem to często właśnie przywódcy religijni zajmują w tych kwestiach stanowisko. Nie mam do tego najmniejszego prawa i nie zrobię tego. Naszym zadaniem jest okazywać życzliwość i współczucie. Cokolwiek zrobiłaś, jeśli to był błąd, uczymy się na błędach. Uczymy się większej ostrożności na przyszłość lub nie powtarzamy tych samych błędów. Ale najczęściej nie można tego w ogóle ocenić.

Poruszeni tym tematem zapewne zainteresują się historią, jaką opowiedziałem tej kobiecie – o pewnym tajskim małżeństwie, które tu czasem przychodzi. Upewnię się tylko, że ich dzisiaj nie ma, mogliby poczuć się niezręcznie. Otóż wiele lat temu ta kobieta zaszła w ciążę – była to prawidłowa ciąża, jeszcze pięć dni przed porodem zrobiono USG. Jednak dziecko urodziło się martwe. To był dramat. Rodzice mieli już wszystko przygotowane, byli tacy podekscytowani, to miało być ich pierwsze dziecko. Lekarze ustalili, że musiało obrócić się w łonie, odcinając dopływ krwi w pępowinie. Jeszcze pięć dni wcześniej USG pokazywało, że wszystko przebiega prawidłowo – ale dziecko mimo wszystko urodziło się martwe. Odprawiałem jego pogrzeb, tu niedaleko. Zawsze będę ten pogrzeb pamiętał. Dziecko było w pełni ukształtowane. Nadali mu imię Charlie (może nie powinienem za dużo mówić). Założyli mu ubranko i zrobili sobie rodzinne zdjęcie. Ja też byłem na tym zdjęciu, razem z Charliem. Poczułem się zaszczycony, że znalazłem się na tej rodzinnej fotografii, po narodzinach Charliego, który zmarł przy porodzie. To małżeństwo zrobiło wtedy coś, czego nie zauważyłem – wiem, że w Tajlandii jest taki zwyczaj – otóż wzięli długopis i kiedy nikt nie patrzył, narysowali małemu Charliemu linię na pięcie. Zwykłym długopisem. Po prostu kreskę. Po czym dziecko zostało skremowane.

Matka była zdrową kobietą, więc kilka miesięcy później ponownie zaszła w ciążę. Tym razem lekarze zapewnili jej najlepszą opiekę, ponieważ nie chcieli, żeby znowu doszło do tragedii. Wszystko potoczyło się pomyślnie i tym razem na świat przyszła dziewczynka. I ta dziewczynka miała na pięcie znamię, linię – dokładnie w tym samym miejscu. Wszyscy wtedy wiedzieli, że Charlie powrócił. Nie udało mu się za pierwszym razem, ale dostał drugą szansę. Za kolejnym razem się udało. Opowiedzieli mi później tę historię. I zainteresuje was zapewne, jaka okazała się ta dziewczynka. Miała na imię Annie. Widziałem ją, była taka jak wszystkie inne dzieci, które się tu bawią, biegają wszędzie dookoła, ofiarowują jedzenie mnichom i mniszkom – i Annie bawiła się, biegała tak jak wszystkie inne dzieci. Ale zawsze trzymała się z chłopcami, a dziewczynki goniła. To była naprawdę mała chłopczyca z tej Annie. Oczywiście rozumiecie dlaczego. Najpierw była chłopcem.

To wspaniała historia. Pokazuje, że kiedy ludzie przeżywają tragedię, patrzą na nią z szerszej perspektywy. Skoro dziecku nie udało się za pierwszym razem, trzeba dać mu drugą szansę. I często zdarza się tak, że jeśli rodzicom nie udaje się za pierwszym razem, potem otrzymują ulepszoną wersję. Rodzi się dziewczynka. Czy to nie ulepszenie? W każdym razie to była opowieść o Charliem i Annie.

Dlaczego czasami ludzie nie są dla siebie uprzejmi, nie są dobrzy dla siebie samych i nie wybaczają sobie pewnych rzeczy? Trochę to trwało, ale myślę, że w końcu udało mi się dotrzeć do tej kobiety i skłonić ją, żeby sobie wybaczyła. To bardzo trudna decyzja i nigdy nie dowiem się, jak to jest, ale wiem, że wspaniale jest móc sobie przebaczyć, odpuścić i żyć dalej. I proszę was, nie smućcie się z powodu rzeczy, które wydarzyły się dawno temu.

W końcu powoli się uczymy być dobrzy dla samych siebie, okazywać sobie współczucie i wybaczenie. Kiedy człowiek tak postępuje, bardzo zyskuje na tym jego zdrowie. Dużo chorób bierze się z braku współczucia i życzliwości dla samego siebie. Widziałem to już wiele razy i czasem zwyczajnie nie potrafię zrozumieć, dlaczego to sobie robicie? Dlaczego uważamy, że nie zasługujemy na szczęście? Kiedy spotyka nas w życiu coś pięknego, dlaczego to niszczymy?

Wiąże się z tym klasyczna opowieść o pewnej wspaniałej mniszce, która przebywała kiedyś w naszym klasztorze. Było to w czasie odosobnienia pory deszczowej, wiele lat temu. Była naprawdę wspaniałą osobą, potrafiła świetnie medytować. Kiedy osiągnęła już wysoki stopień zaawansowania, przychodziła do mnie prawie codziennie, opowiadając o tych pięknych, niesamowitych blaskach pojawiających się w jej umyśle. Była tak bliska najgłębszych stanów medytacji. Prawie jej się udawało, ale nie mogła przedostać się do głębszego, olśniewającego stanu jhāny. Była już tak blisko. Dawałem jej wszystkie rady, jakie tylko mogłem, aż w końcu przyznałem, że nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie może osiągnąć tych pięknych stanów błogości i wolności umysłu. Podczas jednego z naszych spotkań powiedziała mi coś. Poczułem się tak, jakbym zaraz miał się rozpłakać. Powiedziała, że uważa, że nie zasługuje na takie szczęście. Poczułem wtedy taki smutek i rozczarowanie. Dlaczego tak jest, że kiedy otwierają się przed wami wspaniałe możliwości, wy nie chcecie z nich skorzystać? One tam na was czekają, są na wyciagnięcie ręki. Ale z jakiegoś powodu uważamy, że nie jesteśmy na nie gotowi, że nie zasługujemy na nie, że to nie w porządku i nie nadajemy się.

A teraz znowu narobię sobie kłopotów. Przekażę to do sekretariatu. Między innymi dlatego, że ludzie sądzą, że nie zasługują na szczęście, zacząłem wydawać specjalne zaświadczenia – Certyfikaty Szczęścia. Darzycie mnie szacunkiem, często tu przychodzicie, uważacie mnie za swojego nauczyciela lub kogoś, kogo poważacie – przynajmniej z powodu mądrości, a nie poczucia humoru, niektóre z moich dowcipów są naprawdę kiepskie. A ten dowcip znacie? Obiecałem, że opowiem go dziś wieczorem, kilka osób słyszało go już wcześniej. Znów narobię sobie kłopotów.

Dlaczego guma do żucia przeszła przez ulicę? Widzę, jak ludzie kręcą głowami z niedowierzaniem, że to opowiadam. Dlaczego guma do żucia przeszła przez ulicę? Bo przyczepiła się kurze do pazura. Wcześniej spytano mnie, dlaczego kura przeszła przez ulicę… No dobrze, przepraszam. Tak naprawdę wcale nie jest mi przykro, wybaczam sobie za każdym razem, kiedy opowiadam dowcip.

Kiedy potrafimy sobie wybaczyć, otwierają się przed nami ogromne perspektywy na zdrowe i szczęśliwe życie. Czasami jest to właśnie takie proste. Ale coś w nas sprawia, że uważamy siebie za niewystarczająco dobrych, sądzimy, że powinniśmy byli postąpić inaczej, i mamy wyrzuty sumienia. Jak długo musicie czuć się winni? Nawet do więzienia zamyka się ludzi na pięć czy sześć lat, tymczasem oni czują się winni o wiele dłużej. Poza tym moim zdaniem nie ma nawet potrzeby iść do więzienia. Często mówię o tym w piątkowe wieczory tutaj – w buddyzmie nie mamy pojęcia winy. Ono w buddyzmie nie istnieje, tak jak ja go rozumiem. Jeśli postąpiłeś niesłusznie, witaj w klubie.

Sam wielokrotnie zrobiłem coś nie tak, wiąże się z tym pewna śmieszna historia. Opowiadałem ją niedawno, ale ludzie chyba zapomnieli, że przedstawiałem ją już jakiś rok temu. To opowieść o tym, kiedy zostałem wezwany do szpitala w Perth przez rodzinę pewnego Chińczyka, który leżał już na łożu śmierci. Powiedzieli, że muszę koniecznie przyjechać, że ten człowiek leży na OIOM-ie i została mu już może tylko godzina życia, najwyżej dwie. Pospieszyłem więc prosto na OIOM, przywitałem się z rodziną i powiedziałem, że zobaczę, co da się zrobić. Stanąłem przy łóżku tego człowieka, był nieprzytomny – widać było, że jest bliski śmierci. Zaintonowałem wtedy naprawdę potężną pieśń. To nie zawsze działa, ale tego dnia byłem naprawdę w dobrej formie. Tak jak czasem ludzie grający w piłkę nożną lub tenisa, kiedy ich piłka zawsze trafia.

To był właśnie jeden z tych dni, kiedy byłem w szczytowej formie. Śpiewałem i śpiewałem… Pacjent wybudził się ze śpiączki. To był cud. Takie rzeczy zdarzają się tak naprawdę bardzo rzadko, ale tym razem tak było. Ten człowiek wybudził się ze śpiączki, jego córki oniemiały, miał teraz przeżyć. Byłem z siebie taki zadowolony. Podszedłem do rodziny i powiedziałem, co zrobiłem: że pacjent wybudził się ze śpiączki i że teraz najprawdopodobniej przeżyje. I wtedy zrozumiałem, że narobiłem bigosu. Członkowie tej rodziny przylecieli z Tajwanu, z Hong Kongu, z kontynentalnych Chin. Przerwali wszystkie swoje zajęcia, kupili drogie bilety w ostatniej chwili, przylecieli towarzyszyć seniorowi rodu w jego ostatniej godzinie, zorganizowali już nawet pogrzeb. Teraz musieli wszystko odwołać. Powiedzieli, że kosztowałem ich mnóstwo pieniędzy. Ten człowiek niedługo naprawdę umrze, może za pół roku, wróci do szpitala i umrze jak należy – ale nie tym razem. Byli ze mnie bardzo niezadowoleni. [śmiech] Cicho bądźcie! Nie dostałem żadnej darowizny na klasztor, nawet na zwrot kosztów paliwa na dojazd. Nigdy więcej o nich nie usłyszałem.

Taki był mój błąd. Kiedy popełniacie błędy, uczycie się na nich. Kiedy teraz idę do jakiegoś szpitala, najpierw pytam, jakiego rodzaju pieśń mam odśpiewać. Czy to ma być śpiew uzdrawiający, czy pozwalający spokojnie umrzeć – one się różnią! Tak więc popełniam błędy i wszystkim o nich opowiadam, bo można się z nich pośmiać. Człowiek popełnia czasem takie błędy. Takich historii nie sposób zmyślić, są w pełni autentyczne, ale też całkiem śmieszne. Być może dla mnie, bo z pewnością nie dla tamtej rodziny. Ale nie można wszystkich zadowolić. Jakkolwiek było, w końcu śmiejecie się z własnych błędów, ale też się na nich uczycie. Nie myślcie o sobie, że jesteście okropni czy że powinniście byli postąpić w taki, a nie inny sposób. Bo kiedy tak myślicie, tracicie do siebie zaufanie. Gdybym tak myślał, nie potrafiłbym wygłaszać przemówień, odprawiać ceremonii ze śpiewem, łączyć się z ludźmi.

Kiedy nie boję się samego siebie, nie boję się też innych ludzi. Kiedy boicie się samych siebie, nie macie ochoty być szczerzy ze sobą. Stajecie się ostrożni, zamykacie w sobie i nie jesteście wystarczająco otwarci, by okazać innym życzliwość i współczucie. Ale, co najważniejsze, wspaniale jest móc okazywać życzliwość i współczucie samemu sobie. Często zastanawia mnie, dlaczego tu przychodzicie w piątek wieczór? Wielu z was wyszło wcześniej z pracy, prawdopodobnie nie jedliście jeszcze kolacji, macie tyle rzeczy do zrobienia. Dlaczego więc tu przychodzicie? Tylko dla tego wykładu? Bądźmy szczerzy – czy powiedziałem dzisiaj coś nowego? Niewiele. Ale to nie o to chodzi, prawda? Uczę was czego innego: życzliwości, radości i zachęcam was, byście okazywali taką samą życzliwość samym sobie. Byście zrozumieli, że to nieważne, co mówią o was wasi rodzice, wasi nauczyciele w szkole, wasi partnerzy życiowi czy szefowie w pracy. Wy sami wiecie, jacy jesteście. A jesteście całkiem dobrymi ludźmi. Cieszcie się więc swoją dobrocią. Powiedzcie to sobie. I nigdy nie twierdźcie, że nie zasługujecie na szczęście. Zasługujecie na wszystko, co najlepsze. I wiecie o tym.

Zacząłem więc wypisywać ludziom Certyfikaty Szczęścia, żeby wzmocnić w nich to przekonanie. Taki certyfikat wydrukowany jest na oficjalnym papierze naszego klasztoru. Przyznaje jego posiadaczowi prawo do bycia szczęśliwym, z jakiegokolwiek powodu lub bez żadnego wyraźnego powodu. Do końca tego życia i w kolejnych życiach także. Podpisano – „Ajahn Brahm”. A tak naprawdę, to napisałem „Z rozkazu – Ajahna Brahma”. Dla mocniejszej wymowy.
Te certyfikaty naprawdę się przydały. Ludzie się z nich cieszyli. Ale kiedy po raz pierwszy je wypisałem, pojawił się problem – to było w trakcie odosobnienia, które prowadziłem bodajże we Frankfurcie. Wypisałem jeden taki certyfikat, kiedy zobaczyłem, że ludzie odmawiają sobie prawa do szczęścia. A organizator zamieścił go w internecie. Następnego dnia spytał mnie, czy mógłbym wypisać kolejnych 50. Takie było zapotrzebowanie.

Wiedzcie, że nie potrzebujecie żadnego certyfikatu. Zasługujecie na tyle szczęścia, ile tylko sobie wymarzycie. Takie podejście przyniesie korzyść zarówno wam, jak i waszym rodzicom, nauczycielom, wszystkim ludziom na świecie. Gdyby tylko ludzie cały czas uśmiechali się tak, jak wy uśmiechacie się teraz do mnie. Czemu nie? Dziękuje za wysłuchanie.

Sādhu! Sādhu! Sādhu!

W ten sposób robimy na zakończenie moich przemówień w piątkowe wieczory lub podczas odosobnień, które prowadzę. Spróbujcie jeszcze raz. Czemu nie? Doskonale.

Dobrze, co my tu mamy. Pytanie z Niemiec. Nie, to pytanie mi się nie podoba. Oczywiście żartuję. Pytanie z Niemiec: „Moja córka ma zespół Aspergera i wymaga specjalnej opieki. W jaki sposób mogę ją wspierać, nie zatracając się w tym?”.

Pamiętajcie, że w każdej relacji, także w trudnej relacji, nigdy nie chodzi o „mnie” ani – w tym przypadku – o twoją córkę. Masz też na pewno inne dzieci, masz męża, są wokół ciebie inni ludzie. Chodzi tu więc przede wszystkim o was. Nie należy rozpatrywać tej sytuacji, jakby dotyczyła tylko jednej, dwóch, czy trzech osób. Dotyczy to całej rodziny. Chodzi więc o nas. W jaki sposób my możemy być szczęśliwsi, jak możemy razem wykrzesać więcej energii, jak może nam się żyć lepiej. Czasami dotyczy to też osoby z zespołem Aspergera czy z zespołem Downa. Znałem takie osoby, kiedy byłem bardzo młody i to niesłychane, jak bardzo nasze społeczeństwo otworzyło się na ludzi, którzy są trochę inni od pozostałych, i zaakceptowało ich.

Dotyczy to również osób ze schizofrenią. Jest coś wyjątkowego, co wiąże się także z tą „szczególną cechą” – nie nazwę jej „chorobą”. Tutaj również warto dostrzec piękno. Czasem to trudne. Ale czytałem kiedyś pewien wspaniały artykuł. Opisano w nim, że zamiast przeczyć temu, co przeżywają osoby w trakcie ostrego epizodu schizofrenii, należy uznawać to za prawdziwe. Te osoby naprawdę doświadczają tych przeżyć. Wyobraźcie sobie, że to, co widzicie i w co wierzycie, jest odrzucane i podawane w wątpliwość przez ludzi, których kochacie. To podejście nie wydaje się odpowiednie. Ale jeśli człowiek nie uzna tego za prawdziwe, jak inaczej sobie z tym poradzić? Tu chodzi o odmienne postrzeganie rzeczywistości przez niektóre osoby. Należy to uszanować, zamiast temu przeczyć, okazując wyższość swojej racji.

Kiedy więc przyjmiemy, że chodzi o nas, z szacunkiem, życzliwością i miłością, to niesamowite, w jaki sposób zaczynamy inaczej postrzegać rzeczy, które innym wydają się nie do przyjęcia. Nie oglądam telewizji, ale od czasu do czasu ktoś przesyła mi filmik z internetu. Pamiętam scenę z pewnym Amerykaninem, jego syn miał autyzm. Ten człowiek brał udział w słynnych biegach wytrzymałościowych i zawsze zabierał swojego syna ze sobą. Biegł 30 kilometrów przez góry w bardzo trudnych warunkach, całą drogę niosąc syna na plecach. Był z nim wszędzie. I wystarczyło zobaczyć wyraz twarzy tego chłopca. Tę radość, kiedy dobiegali do mety. To było takie inspirujące. Ten chłopiec był tak blisko taty. Ten z kolei brał udział w takich przedsięwzięciach i mógł zobaczyć radość na twarzy autystycznego syna. To było piękne.

Staramy się więc rozszerzyć nasze zrozumienie i akceptować możliwie jak najwięcej zachowań trudnych do pojęcia. Jak zatem możesz najlepiej wspierać córkę? Wspierając całą rodzinę.

Kolejne pytanie z Niemiec: „Kiedy uczyłem się medytować, na początku polecono mi używać naszyjnika mala. Pańskie nauki odpowiadają mi dużo bardziej, ale ciekawi mnie, dlaczego tylko w buddyzmie theravāda nie używa się koralików mala”.

Jednym z powodów jest to, że tak bardzo hałasują. Dobrze byłoby mieć bezdźwięczne koraliki. Osoby praktykujące w tradycji theravādy czasami tego używają. Ale kiedy chcecie wejść w naprawdę głęboką medytację, zamykacie oczy i po pewnym czasie nie słyszycie żadnych dźwięków. Zmysł słuchu wyłącza się. To naprawdę fajne. Umysł ma wtedy większą szansę na rozwój. W każdym razie, tutaj nie używamy mal.

Pytanie z Melbourne: „W wielu krajach o różnych kulturach buddyści chodzą do świątyń, żeby się modlić, składają obietnice albo przysięgają na Buddhę, ale czasami nie dotrzymują tych obietnic. Czy to źle?”.

Poproszono mnie kiedyś o wygłoszenie mowy w jednej z tutejszych grup Sai Baby, usłyszałem wtedy pewną historię. Bogaty człowiek udał się do świątyni w Indiach, a kiedy z niej wychodził, spotkał żebraka, który poprosił go o jałmużnę. Bogaty człowiek odparł, żeby raczej znalazł sobie pracę, zamiast żebrać. Na co żebrak spytał: „Po co w takim razie chodzisz do świątyni? Jesteś przecież bogaty, tymczasem chodzisz tam żebrać o różne rzeczy”. Bogaty człowiek odpowiedział: „W zasadzie, to masz rację – proszę, oto jałmużna”. Czy nie jest właśnie tak, że kiedy ludzie chodzą do świątyni się modlić, tak naprawdę idą prosić o jałmużnę? Różne bóstwa, świątynie czy mnichów: „Mnichu, bardzo proszę, czy mogę jutro wygrać na loterii?”. Znowu o coś mnie prosicie. A to mnie nazywacie żebrzącym mnichem.

Tak naprawdę nasze ceremonie mają tylko dodawać odwagi, na przykład dzieciom zdającym egzaminy. Ludzie czasem przychodzą i proszą mnie: „Proszę, ta dziewczyna na pewno jest tą jedyną, proszę, czy możesz odśpiewać jakieś pieśni i sprawić, żeby się we mnie zakochała, tak bardzo proszę”. Odpowiadam wtedy: „Nie”. Nie przysporzę komuś cierpienia. To oczywiście żart, nie mówię tak, trochę cierpienia mogę przysporzyć. Ale nie mogę tego zrobić zbyt wielu osobom. No, może jednak mogę, jeśli tego właśnie pragniecie.

Ale wiecie, jaką rolę pełnią błogosławieństwa, kiedy udajecie się po nie do świątyni – mają was zdopingować. Dać więcej zaufania, więcej odwagi do stawienia czoła pewnym sytuacjom. To jak kibicowanie drużynie piłki nożnej podczas meczu. „No dalej, Dockersi, dalej, West Coast Eagles, naprzód, dacie radę!”. Kiedy naprawdę wspieracie swoją drużynę i ma ona licznych kibiców, to oczywiste, że radzi sobie o wiele lepiej. Dopingujecie ich. To samo robię dla was. Kiedy odśpiewuję pieśni lub daję błogosławieństwa, kibicuję wam: „No dalej, dasz radę, naprzód, tak jest!”. To samo zrobiłem dla tego człowieka na OIOM-ie. „No dalej, wyjdziesz z tej śpiączki, dasz radę, naprzód, tak, udało się!” Taka jest nasza rola.

Pytanie ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, od Thirani: „Czy wszystko, co nam się w życiu przydarza, jest nam przeznaczone? Lub czy istnieje wolna wola?”.

Dlaczego zadałaś to pytanie? Czy to było przeznaczenie, czy twoja wolna wola? Jeśli wolna wola, zachowaj to w tajemnicy. Bo jeśli cokolwiek jest wolne, rząd na pewno to ograniczy. Zawsze o tym pamiętam. Wymyśliłem o tym małą historię, o wolności słowa. Popieracie swobodę wypowiedzi? Ja nie. Uważam, że mówienie powinno być opodatkowane. Mielibyśmy wtedy spokojniejszy świat. Oczywiście istniałaby pewna liczba wypowiedzi wolna od podatku, ale po jej przekroczeniu, należałoby się rozliczać. Zapewniłoby to olbrzymie wpływy do budżetu, zwłaszcza od bogatych ludzi, którzy mówią za dużo. Ja stanowię wyjątek, ponieważ wygłaszam mowę. Oznaczałoby to też dużo więcej spokoju na świecie.

Czy są jakieś pytania z sali? Gdzie jest Eddie? Jest pytanie od Billa: „Dennis zapomniał o kilku ogłoszeniach na początku, więc powiem o nich teraz. Seria spotkań w ramach warsztatów na temat Szlachetnej Ośmiorakiej Ścieżki w naszym ośrodku Dhammaloka od 20 lutego do 27 marca, 6 sobót z rzędu, od 8:30 do 17:00; rejestracja jest czynna dla osób, które chcą uczestniczyć osobiście. Nie ma obowiązku rejestracji w przypadku udziału online. Więcej szczegółów w internecie i na tablicy ogłoszeń.

Następne: Niedzielna Szkoła Dhammy naszego Stowarzyszenia posiada wolne miejsca dla uczniów od 3. do 17. roku życia. Prosimy o kontakt z administratorem przez stronę internetową. Zajęcia rozpoczną się w niedzielę 7 lutego. Kolejne: w naszym ośrodku odbędzie się też bezpłatny koncert, 13 lutego o godzinie 18.00. Więcej szczegółów na tablicy ogłoszeń”.

Odbędzie się tu koncert? Kto wystąpi? Ty, Bill? Przepraszam, kto? „Młodzi Muzycy”? Bardzo dobrze. A czy są dobrzy? To będzie 13 lutego? Jaki to dzień? Czyli wieczór przed walentynkami. Przypomina mi to pewną historię. Wygłaszałem raz mowę w Singapurze. Było tam dużo młodych ludzi. Wielu z nich było samotnych, marzyli o tym, by mieć partnera lub partnerkę, ale byli zbyt nieśmiali i wystraszeni, żeby kogoś poznać. Postanowiliśmy więc sprawdzić, kto jest wolny, kto jest zajęty, kto ma jaki status. Organizator poprosił: „Podnieście rękę, jeśli jesteście dostępni. Czy jesteście singlami?”. Oczywiście, ponieważ jestem uczciwym mnichem, podniosłem rękę i powiedziałem: „Ja jestem singlem”. Kazano mi szybko opuścić rękę. To było bardzo zabawne.

Jeśli ktoś chciałby poznać więcej szczegółów na temat tych ogłoszeń, będą dostępne w internecie lub zostaną wywieszone na tablicy. Gorąco polecam warsztaty Ajahna Brahmalego na temat Ośmiorakiej Ścieżki, to będzie sześć czy siedem sobót z rzędu. Piękne nauki przez większość dnia. Wyraźmy teraz szacunek dla Buddhy, Dhammy i Saṅghi… bo dostanę mandat za gadatliwość.

O autorze

brahm.jpg

Brahmavamso Ajahn
zobacz inne publikacje autora

Czcigodny Ajahn Brahmavamso Mahathera (znany jako Ajahn Brahm), właściwie Peter Betts, urodził się w Londynie 7 sierpnia 1951 roku. Obecnie Ajahn Brahm jest opatem klasztoru Bodhinyana w Serpentine w Australii Zachodniej, Dyrektorem ds. Duchowych Buddyjskiego Towarzystwa Stanu Australia Zachodnia, Doradcą ds. Duchowych przy Buddyjskim Towarzystwie Stanu Wiktoria, Doradcą ds. Duchowych przy Buddyjskim Towarzystwie Stanu Australii Południowej, Patronem Duchowym Bractwa Buddyjskiego w Singapurze oraz Patronem Duchowym ośrodka Bodhikusuma Centre w Sydney.

Artykuły o podobnej tematyce:

Sprawdź też TERMINOLOGIĘ


Poleć nas i podziel się tym artykułem z innymi: Facebook

Chcąc wykorzystać część lub całość tego dzieła, należy używać licencji GFDL: Udziela się zgody na kopiowanie, dystrybucję lub/i modyfikację tego tekstu na warunkach licencji GNU Free Documentation License w wersji 1.2 lub nowszej, opublikowanej przez Free Software Foundation.

gnu.svg.png

Można także użyć następującej licencji Creative Commons: Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Na tych samych warunkach 3.0

cc.png

Oryginał można znaleźć na tej stronie: LINK

Źródło: http://www.bswa.org

Tłumaczenie: Mai Kubiak-Ho-Chi
Redakcja polska: Alicja Brylińska

Image0001%20%281%29.png

Redakcja portalu tłumaczeń buddyjskich: http://SASANA.PL/