Tytuł: Życie z sensem, umieranie z radością O autorze: Ajahn Brahmavamso Wersja pdf:
Wersja epub:
|
Przemówienie wygłoszone przez czcigodnego Ajahn Brahmavamso na światowej konferencji poświęconej buddyzmowi, 8 grudnia 2002, Sham Alam, Malezja
W poniższej prezentacji posłużę się historiami I anegdotami, jak również przytoczę kilka dowcipów w celu pokazania, w jaki sposób możemy samodzielnie odnaleźć sens życia, by nabrało ono znaczenia. Następnie pokażę, iż życie zgodnie z Dhammą tak, by nabrało ono głębokiego sensu, uwolni od smutku towarzyszącego stracie oraz pozwoli nam umrzeć z radością.
Latem roku 1969, tuż po moich 18-tych urodzinach, radośnie przeżywałem swoje pierwsze zetknięcie z tropikalną dżunglą. Podróżowałem po Półwyspie Jukatan w północno-wschodniej Gwatemali, kierując się ku niedawno odkrytym piramidom zaginionej cywilizacji Majów.
W tamtych czasach podróżowanie było dość trudne. Trzy lub cztery dni zajęło mi przemieszczenie się kilkaset kilometrów z miasta Gwatemala do kompleksu zrujnowanych świątyń znanych jako Tical. Podróżowałem w górę wąskich rzek i strumyków lasów tropikalnych w przesiąkniętych ropą kutrach rybackich. Czasem przemieszczałem się balansując na dachach wypełnionych bo brzegi ciężarówek, a po wąskich ścieżkach dżungli jeździłem zdezelowanymi rikszami. Był to rejon odległy i biedny, lecz nieskażony oddziaływaniem ludzkim.
Kiedy w końcu dotarłem do rozległego kompleksu porzuconych świątyń i starożytnych piramid, nie miałem ani mapy, ani przewodnika, który mógłby mi wyjaśnić znaczenie tych imponujących kamiennych monumentów wznoszących się ku niebu. W pobliżu nie było nikogo. Zacząłem więc wspinać się na jedną z wysokich piramid.
Po zdobyciu szczytu nagle pojąłem znaczenie piramidy, zrozumiałem w jakim celu została wybudowana. Przez ostatnie trzy dni podróżowałem wyłącznie przez dżunglę. Drogi, ścieżki i rzeki były jak tunele przedzierające się przez gęstą zieleń. Dżungla szybko tworzyła sklepienie nad każdą nową przerwą w koronach drzew. Przez wiele dni nie oglądałem horyzontu. Po prawdzie, nie byłem w stanie dostrzec niczego na większe odległości. Byłem w dżungli.
Będąc na szczycie piramidy znajdowałem się ponad plątaniną dżungli. Nie dość, że byłem w stanie odczytać swoje położenie dzięki przypominającej mapę panoramie, która rozciągała się przed oczyma, mogłem również patrzeć we wszystkich kierunkach, i nic nie stało pomiędzy mną a nieskończonością.
Stojąc tam, jakoby na dachu świata, zastanawiałem się jak mógł się czuć młody Maj, który urodził się, wychował i całe życie spędził w dżungli. Wyobraziłem ich sobie podczas jakiegoś religijnego rytuału przejścia, po raz pierwszy w życiu prowadzonych za rękę przez świętego mędrca aż na szczyt piramidy. Kiedy wynieśliby się ponad linię drzew i ujrzeli, jak dżungla rozpościera się pod nimi, kiedy rzuciliby okiem ponad granicę swego dotychczasowego świata, ponad horyzont, zauważyliby pustkę wokół i ponad sobą, a nikt i nic nie stałoby pomiędzy nimi a nieskończonością. W ich sercach rozbrzmiałyby przejrzyste symbole Prawdy. Liczne wglądy zakwitłyby i wydały swe owoce. Zrozumieliby swoje miejsce w świecie oraz zobaczyli nieskończoność, pustkę, która obejmuje wszystko. Życie odnalazłoby swój sens.
Potrzeba tak głębokiej wnikliwości, aby życie obdarzone było treścią. Wszyscy musimy dać sobie czas i pozwolić sobie na uspokojenie, by móc wspiąć się na tę piramidę wewnątrz nas samych, by wznieść się ponad splątaną dżunglę, którą zwiemy życiem, choćby na krótko. Wtedy odkryjemy swoje miejsce pomiędzy tym wszystkim, zobaczymy przegląd naszej podróży przez życie, nieskrępowani rozejrzymy się po nieskończoności, która to wszystko obejmuje. Jeśli chcecie możecie nazwać to medytacją, milczącą wiedzą lub spokojną obserwacją. Podobnie jak Maj możecie wspiąć się na piramidę, wznieść się ponad rodzimą dżunglą w poszukiwaniu znaczenia.
Mógłbym wam powiedzieć, co znaczy „żyć treściwie”, lecz byłoby to jak dodanie kolejnej filozofii do całego tego galimatiasu nauk o duchowości, którymi być może już jesteście obciążeni. Piękno buddyzmu wypływa między innymi z tego, że nie mówi, w co wierzyć, ale wskazuje, jak odkrywać prawdę samemu.
Ja na przykład przez wiele lat wierzyłem w to, co inni ludzie mówili mi o szczęściu. Kiedy miałem 14 lat, uczyłem się do egzaminów w szkole średniej w Londynie. Rodzice i nauczyciele radzili mi porzucić granie w piłkę nożną wieczorami i w weekendy. Zamiast tego miałem siedzieć w domu i poświęcać czas na naukę. Wyjaśnili mi, jak ważne są moje egzaminy, i że jeśli pójdą mi dobrze, wtedy będę szczęśliwy.
Podążyłem więc za ich radą i egzaminy poszły mi bardzo dobrze. Jednak mój sukces tak bardzo mnie nie uszczęśliwił, oznaczał on bowiem, że przez kolejne dwa lata muszę uczyć się jeszcze pilniej do kolejnych egzaminów. Rodzice i nauczyciele doradzali mi, bym nie wychodził z domu wieczorami i podczas weekendów, nie uganiał się za dziewczynami, tylko siedział w domu i się uczył. Wyjaśnili mi, jak ważne są moje przyszłe egzaminy, i że jeśli pójdą mi dobrze, wtedy będę szczęśliwy.
Podążyłem więc za ich radą, i znów poszło mi bardzo dobrze. Lecz tak jak poprzednio, mój sukces mnie nie uszczęśliwił, ponieważ teraz musiałem uczyć się jeszcze więcej, przez trzy długie lata, by zdobyć dyplom uniwersytecki. Moja mama (ojciec już wtedy nie żył) i nauczyciele doradzali mi ciężką pracę i trzymanie się z dala od barów i imprez. Mówili mi, jak ważne na drodze do osiągnięcia sukcesu w życiu jest uzyskanie stopnia naukowego. I że jeśli dobrze mi pójdzie, będę szczęśliwy. Na tym etapie zacząłem nabierać podejrzeń.
Obserwowałem moich starszych przyjaciół, którym się powiodło i którzy otrzymali już swoje stopnie naukowe, jak szalenie ciężko pracują. Mówili mi, że pracują tak ciężko, by odłożyć pieniądze na kupno czegoś ważnego. Uznawali, że kiedy będą mieli wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić sobie samochód, wtedy będą szczęśliwi.
Kiedy kupili już swój mały samochód, nadal nie byli zbyt zadowoleni. Borykali się z niepokojami na polu miłosnym, szukali partnerów życiowych. Kiedy już znajdą tę właściwą osobę, mawiali mi, wtedy będą szczęśliwi. Po ślubie musieli ciężko pracować, by móc pozwolić sobie na kupno większego mieszkania, lub nawet wymarzonego domu. „Jak uzbieramy wystarczająco dużo na kaucję, wtedy będziemy szczęśliwi” tłumaczyli.
Później pojawiały się dzieci, które budziły ich w nocy, pochłaniały wszystkie oszczędności i generowały jeszcze więcej problemów. Szczęście było znów odłożone na później. Wielu z nich mówiło mi: „Jak tylko dzieciaki podrosną, opuszczą dom i ustatkują się, wtedy będziemy mogli robić, co chcemy.” I wtedy będą szczęśliwi. Zanim dzieci opuściły dom, rodzice wypatrywali emerytury. W dalszym ciągu ciężko pracowali, inwestowali i oszczędzali na starość. „Jak przejdę na emeryturę, wtedy będę szczęśliwy” mówili.
Nawet przed, a już na pewno po przejściu na emeryturę, moi podstarzali krewni i przyjaciele wszyscy chodzili do kościoła. Czy zwróciliście uwagę, jak wielu starszych ludzi odwiedza świątynie i kościoły? Dzieje się tak, ponieważ wszyscy oni myślą: „Kiedy umrę, wtedy będę szczęśliwy.”
I to był ten rodzaj szczęścia, w który chcieli, bym wierzył: „Jak dostaniesz to lub tamto, wtedy będziesz szczęśliwy.” Szczęście było zawsze marzeniem w przyszłości, tak jak tęcza, dwa kroki przed nami, lecz zawsze poza zasięgiem. Coś tu nie grało. Nikt nie był szczęśliwy w chwili obecnej.
Tak to jest, kiedy zwyczajnie wierzymy innym, zamiast odkrywać prawdę na własną rękę. Jeśli żyjesz w pogoni za rzeczami materialnymi, gromadzisz przywiązania, spieszno ci do nieba – odkryjesz, że twoje życie nie jest wypełnione sensem.
Wiele współczesnych autorytetów medialnych sugeruje, że kluczem do życia wypełnionego sensem jest bycie w spełnionym związku. Myślę, że zbyt wielu z nas kupuje to hasło, bez wnikliwszego przyjrzenia się mu.
Dlaczego jest tak, że pomimo iż nie wybieramy swoich dzieci, kochamy je na zawsze i bezwarunkowo? Nawet gdy nie spełniają naszych oczekiwań, nadal je kochamy. Z drugiej strony, pomimo starannego doboru męża czy żony, sprawdzeniu ich dokładniej niż cokolwiek innego w życiu przed zawarciem małżeństwa, na ogół nie kochamy ich na wieki, a już na pewno nie bezwarunkowo! Dlaczego? Dzieje się tak dlatego, iż miłość przejawiająca się pomiędzy partnerami w związku nie jest tą samą miłością, która istnieje pomiędzy rodzicami a dziećmi.
Kilka lat temu w magazynie „Time” pojawił się artykuł zatytułowany „Chemia miłości”, w którym biochemicy dowodzili, że kiedy chłopak i dziewczyna spotykają się na romantycznej kolacji przy świecach, hormony przedostawszy się do krwiobiegu doprowadzają do wywołanego chemicznie stanu odurzenia („haju”). Twój partner dosłownie cię podnieca. A ty kochasz to uczucie („haj”), a nie tę osobę. Jak ujął to magazyn „Time”: „Kochasz to uczucie, które dzięki nim odczuwasz.” Kiedy później twoje ciało uodporni się na te substancje chemiczne, twój partner już cię nie podnieca. Więc nie jest to jego wina. To tylko chemia. Proszę więc, nigdy nie krzyczcie i nie złośćcie się na swojego partnera, lecz zamiast tego wyładujcie złość na książce do chemii!
Miłość pomiędzy rodzicem a dzieckiem jest zasadniczo odmienna. Kochasz dzieci, nawet jeśli nic z tego nie masz dla siebie. Kochasz je bez względu na to, jak się przez nie czujesz. To bezinteresowna, bezwarunkowa miłość. Mój ojciec uzewnętrznił taką miłość do mnie kiedy miałem zaledwie 13 lat, lub coś koło tego. Kiedy siedzieliśmy we dwójkę w jego starym samochodzie, w bocznej uliczce zachodniej części Londynu, odwrócił się do mnie i powiedział:
„Synu, cokolwiek będziesz w życiu robił, drzwi mojego domu będą dla ciebie zawsze otwarte.” Potem zawrócił samochód i pojechaliśmy do domu.
Wtedy byłem za młody by zrozumieć, co miał na myśli, ale wystarczająco dojrzały by wiedzieć, że było to coś ważnego. Zapamiętałem to. Dopiero wiele lat później, długo po śmierci ojca, kiedy byłem młodym mnichem, rozszyfrowałem prawdziwe znaczenie jego słów.
Jego mieszkanie, nasz dom, był wynajętą klitką w biednej dzielnicy zachodniego Londynu. Nie nadawało się zbytnio do zapraszania gości. Włamywaczy się nie obawialiśmy wychodząc z założenia, że gdyby włamywacz odwiedził nasze mieszkanie, prawdopodobnie zostawiłby coś dla nas z czystej litości! Co mój ojciec miał na myśli, co tak naprawdę próbował mi powiedzieć to:
„Synu, cokolwiek będziesz w życiu robił, drzwi do mojego serca będą dla ciebie zawsze otwarte.”
To właśnie rozumiemy pod pojęciem bezwarunkowej miłości. Taki rodzaj miłości często obserwujemy między rodzicami a dziećmi. To miłość bezinteresowna. Miłość bez zobowiązań. Miłość uwalniająca. „Cokolwiek będziesz w życiu robił, drzwi do mojego serca będą dla ciebie zawsze otwarte.”
Wracając do związków, jaki rodzaj miłości łączy cię z twoim partnerem? Oto test, dzięki któremu będziesz mógł to sprawdzić. Wyobraź sobie swojego partnera. Czy naprawdę go kochasz? Czy chcesz, by był szczęśliwy? Czy dbasz o jego dobrobyt? Czy jego szczęście jest dla ciebie najważniejsze na świecie? A teraz wyobraź sobie, że wracasz z tej konferencji do domu i odkrywasz, że twój partner zwiał do Paryża z twoją najlepszą przyjaciółką/przyjacielem w celu romansowym. Jak byś się czuł/czuła?
Gdyby naprawdę obchodził cię dobrobyt partnera, powinno cię radować, że oboje są szczęśliwi. Jeśli naprawdę kochasz partnera, powinien zachwycać cię fakt, że twój partner jest teraz o wiele bardziej szczęśliwy z twoją przyjaciółką/przyjacielem, niż był z tobą. Jeśli szczęście partnera byłoby dla ciebie aż tak istotne, nie posiadałbyś się z radości – Och, cóż za radość! – na wieść, że spędzili fantastyczny czas w blasku księżyca nad Sekwaną. Zawsze przecież chciałeś, by twój partner był szczęśliwy. Teraz jest szczęśliwy, w czym więc problem?
Test ten ma na celu pokazanie, że w wielu związkach miłość jest egoistyczna, uwarunkowana. Jest zakorzeniona w przywiązaniu i prędzej czy później doprowadzi do cierpienia. Mówi się, że w małżeństwie funkcjonują trzy obręcze:
• Pierścionek zaręczynowy
• Obrączka ślubna
• Obręcz cierpienia
Miłość bezinteresowna nie niesie ze sobą przywiązania. Zakorzeniona jest w dawaniu i niechybnie prowadzi do wolności. Miłość ta mówi „Cokolwiek zrobisz, drzwi do mojego serca są dla ciebie otwarte.” To jest droga, dzięki której wszyscy możemy żyć treściwie.
Taka bezinteresowna miłość jest fundamentem prac charytatywnych. Jeśli ofiarowujesz jałmużnę oczekując uznania, nie jest to bezinteresowne. Jeśli służysz we wspólnocie, czekając na pochwały, nie jest to dawanie. Jeśli proponujesz komuś przyjaźń pragnąc czegoś w zamian, nie jest to współczucie. Dobroczynność, tak jak bezinteresowna miłość mówi: „Cokolwiek robisz, kimkolwiek jesteś, daje ci swoje serce i dzielę je z tobą.”
Nawet mnisi praktykują dobroczynność. Moje życie zakonne jest jak święto dawania.
Na godzinę przed moim publicznym wystąpieniem zadzwoniła do mnie kobieta.
„Czy wygłaszasz dzisiaj mowę?” grzecznie spytała.
„Tak, proszę pani. Wykład zaczyna się o 19:30” odpowiedziałem.
„Ile kosztuje wstęp?” kontynuowała rozmowę.
„Nic, proszę pani, zupełnie nic” wyjaśniłem.
„Nie, nie!” przerwała, „Nie zrozumiałeś. Ile pieniędzy muszę zapłacić?”
„Proszę pani, nic pani nie musi płacić. Wszystkie moje wykłady są darmowe.”
„Posłuchaj!” krzyknęła do telefonu, „DOLARY! CENTY! Ile muszę wybulić, by wpuszczono mnie do środka?”
„Proszę pani” powiedziałem łagodnie „Nic pani nie musi wybulić ani przed wejściem ani jak pani będzie wychodzić. Nie pytamy o pani imię, nie naciskamy na ofiarowanie datków. Jeśli nie spodoba się pani wykład, może pani w każdej chwili wyjść. Wszystko za darmo.”
Nastąpiła cisza. Po chwili szczerej konsternacji kobieta wykrztusiła:
„ Więc co wy (w domyśle mnisi) z tego macie?”
„Szczęście, proszę pani. Dostajemy tylko szczęście.” odpowiedziałem.
Takie bezinteresowne dawanie rozróżnia życie nieszlachetne od tego wypełnionego sensem. Im więcej odpuszczasz, tym bogatsze staje się życie. Dlatego wszystkie skarbonki w moich świątyniach w Perth nazywają się „Pudełka do Odpuszczania.”
W zbiorze mów zwanym Dhammapada Buddha mówi w wersie 204:
„Zadowolenie jest największym bogactwem.”
Tak więc buddyzm, ucząc takiego rodzaju zadowolenia poprzez praktykowanie bezinteresownej miłości: „Cokolwiek robisz, drzwi do mojego serca są dla ciebie otwarte”, polega na kreowaniu bogactwa. Sensem życia jest generowanie takiego bogactwa. Zadowolenie jest jak twój portfel obligacji, obligacjami jest bezinteresowna miłość, dawanie jest najbezpieczniejszą inwestycją, z procentami dosłownie „nie z tego świata”, wszystko to zagwarantowane przez Prezesa Rezerw, samego Buddhę.
Siedemnastowieczny poeta romantyczny, John Keates, otwiera swój słynny poemat „Endymion” tymi ponadczasowymi słowami:
„Rzecz piękna jest radością wieczną.”
W rzeczy samej, wielu z nas odnajduje sens życia w docenieniu piękna – czy to przez patrzenie na wspaniały zachód słońca, obserwowanie grzmiącego wodospadu w dziewiczym lesie, czy zatrzymanie się na chwilę, by zachwycić się cudnie kolorowym kwiatkiem uśmiechającym się do nas z pobocza. Piękno nadaje sens życiu, lecz nie aż tak bardzo w kierunku wspomnianym do tej pory.
Buddha w Sutcie Cakkavatti Sihanada mówi, że pięknem dla mnicha jest cnota. I tak jest. Najpiękniejszymi ludźmi na świecie są ci, którzy mają czyste serca. Dobrze jest przebywać z dobrą osobą. Święty człowiek pomiędzy ludem jest jak róża wyłaniająca się z kolczastego buszu. Nawet pomarszczony, siwy staruszek z brakami w uzębieniu, który prowadził moralne życie, emanuje wewnętrznym pięknem, którego pozazdrościłaby każda super-modelka.
Nauczający mnisi tacy jak ja zachęcają wszystkich swoich słuchaczy, by wiedli moralne życie, w ten sposób zdobędą to wewnętrzne piękno, „wewnętrzną radość” – jak pisał Keats. Z tej przyczyny moje Centrum Buddyjskie w Perth, z zachodniej Australii, nazywam nie "Dhammaloka", lecz „Salon Piękności Ajahn Brahma”! Pomagam „wyprostować” wasze obyczaje, stosuję „zabiegi” na waszej szczerości i „wygładzam zmarszczki” na waszym sposobie postępowania. Życie z takim pięknem jest życiem wypełnionym znaczeniem. Spróbujcie. Jeśli chcecie dobrze się bawić, bądźcie dobrzy.
Wszystkie dobre rzeczy kiedyś się kończą. Wszyscy umieramy. Jako mnich brałem udział w większej ilości pogrzebów niż znajdziecie kwiatów na grobach. Wiele razy słuchałem krewnych i przyjaciół, którzy po ceremonii pogrzebowej opowiadali o zmarłym. Godnym uwagi jest fakt, że nie rozpamiętują bogactwa zmarłego, tego co posiadał, czy jego władzy, pozycji. Po pogrzebie rozmawia się o dobroci, życzliwości i wspaniałomyślności zmarłej osoby. Jest to jakby swego rodzaju podsumowanie życia dopiero co zmarłej osoby. Jedyne rzeczy, które się wtedy liczą to dobroć, cnota i bezinteresowna miłość. Cechy te w żargonie księgowym nazwalibyśmy „saldem końcowym” danej osoby. Chodzi o znaczenie ich życia i o to, co nadało mu sens. Dziwnym jest, iż dopiero przez śmierć zdajemy sobie sprawę ze znaczenia mądrości nauk Buddhy na temat tego, co stanowi o życiu wypełnionym sensem.
Dla osoby z dodatnim saldem końcowym, której życie wypełnione było sensem, śmierć może być radosna. Buddysta zrozumie, że po zgromadzeniu dużej ilości dobrej kammy można się słusznie spodziewać pięknego życia po śmierci. Rozumie, że śmierć jest po prostu pozbyciem się zużytego ciała na rzecz czegoś znacznie lepszego. To jest jak z kupnem nowego samochodu, pojazd się zmienia, lecz kierowca pozostaje ten sam. I gdzież w tym tragedia?
Co więcej, życie obfite w treść jest, jak dotychczas tłumaczyłem, treningiem w odpuszczaniu. Odpuszczasz trochę swego bogactwa na rzecz dobroczynności. Odrzucasz ordynarne zachowanie na rzecz utrzymania wskazań. Odpuszczasz bycie zatroskanym o siebie, by praktykować współczucie. Odpuszczasz żądze na rzecz medytacji. Nauka Dhammy jest kompletnym kursem szkoleniowym w odpuszczaniu.
Kiedy więc nadejdzie czas pożegnania się z ciałem i doświadczenia śmierci, osoba wytrenowana w Dhammie odpuszcza z wdziękiem. W moich długoletnich doświadczeniach ze śmiercią buddystów i nie-buddystów w krajach zachodnich muszę przyznać, że praktykujący buddyzm umierają bardziej spokojnie i z większą radością niż ktokolwiek inny.
Pewnego razu, bliska mi uczennica zadzwoniła do mnie ze szpitala. Tego dnia u tej czterdziestokilkuletniej kobiety zdiagnozowano nieuleczalny nowotwór. Mogła liczyć na zaledwie dwa lub trzy miesiące życia. Odwiedziłem ją tego samego popołudnia. Uśmiechała się do mnie z łóżka na oddziale onkologicznym, żartując i robiąc plany na okoliczność swojej śmierci.
Kiedy opuściłem oddział onkologiczny, przełożona oddziału poprosiła o rozmowę. Powiedziała mi, że jest poważnie zaniepokojona faktem, iż moja uczennica jest w fazie zaprzeczenia i nie przyjmuje do wiadomości diagnozy o nadchodzącej śmierci. Musiałem stanowczo zaprzeczyć, jakoby moja uczennica była w fazie zaprzeczenia. W rzeczy samej, rozmawiała przecież ze mną o swojej śmierci przez ostatnią godzinę! Widzicie, doświadczona przełożona oddziału nigdy wcześniej nie spotkała się z tak szybkim pogodzeniem się, akceptacją. Dotąd oglądała tylko trwogę i łzy, złość i bunt. Błędnie wzięła więc brak negatywnych reakcji za fazę zaprzeczenia. Nigdy wcześniej nie była świadkiem śmierci buddysty, więc trudno jej było pojąć jak można konfrontować się ze śmiercią w tak pogodny sposób.
Kilka miesięcy później, na pogrzebie mojej uczennicy, jej chrześcijański lekarz powiedział, że jest pod wrażeniem z jakim wdziękiem umierają buddyści.
Jeśli rozumiesz Dhammę i wykorzystujesz to zrozumienie w życiu, wtedy nie ma nic smutnego w umieraniu. Jedyną rzeczą, która mnie zasmuca jest to, kiedy ludzie nie prowadzą życia wypełnionego znaczeniem i gdy to cenne życie marnują.
Mój własny ojciec zmarł, kiedy miałem zaledwie 16 lat. Bardzo go kochałem i nadal tak jest. Pomimo tego nie płakałem na jego pogrzebie, nie płakałem od tamtego czasu. Nie zbierało mi się na płacz. Wiele lat zajęło mi zrozumienie, jak się wtedy czułem. Obecnie używam tego zrozumienia jako porady dotyczącej umierania z radością. Oto moje założenie.
Jako młody chłopak kochałem muzykę. Wszystkie gatunki muzyki, czy to rock, jazz czy folk. Wiele wieczorów spędziłem na salach koncertowych i w klubach w centrum Londynu znajdując przyjemność w słuchaniu najlepszych orkiestr, zespołów, muzyków i piosenkarzy jakich tylko świat miał do zaoferowania. Jeśli lubiłeś muzykę, Londyn był świetnym miejscem na dorastanie.
Kiedy koncert miał się ku końcowi, wstawałem z pozostałymi, klaszcząc i wołając o jeszcze. Często orkiestra lub zespół grali kilka minut dłużej. Lecz w końcu musieli kończyć, a ja musiałem wracać do domu. Pamiętam opuszczanie sal koncertowych późnym wieczorem, zawsze wtedy wydawało się, że w Londynie pada deszcz, w ten najbardziej nędzny ze sposobów zwany „mżawką”. Było zimno, mokro i ponuro i wiedziałem, że prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczę ponownie tej genialnej orkiestry. Lecz nawet pomimo tej nędznej, mokrej, ponurej ciemności, nigdy nie czułem się smutny. Nigdy nie wpadłem w rozpacz. Zamiast tego byłem zachwycony i zainspirowany wspaniałą muzyką, którą dopiero co miałem przywilej wysłuchać. Jakże wzruszające crescendo, jakże wspaniałe wystąpienie, jakże cudowne doświadczenie! Znajdowałem się lata świetlne od mroku otaczającego Londyn.
Jest to jedyny sposób, w jaki mogę opisać, co czułem, kiedy umarł mój ojciec. Jakże krótki był to recital, zaledwie szesnaście lat. Klaskałem i wznosiłem okrzyki o jeszcze pod sam koniec. Mój ojciec grał chwilę dłużej i prawdę mówiąc było to wspaniałe crescendo. Kiedy po uroczystościach pogrzebowych wychodziłem z krematorium w Mortlake, w zachodnim Londynie, wyraźnie pamiętam chłód i mżawkę. Pomimo to nie byłem smutny. Byłem zainspirowany, podniesiony na duchu i głęboko poruszony. „Tato, to był piękny występ. To był wspaniały koncert, który zagrałeś przed swoim synem. Nigdy nie zapomnę tych fug i solówek i głębokiego uczucia, które włożyłeś w swoją symfonię. Byłeś mistrzem życia. Jakież miałem szczęście mogąc być na twoim koncercie.” Byłem zainspirowany, nie smutny. Czułem głęboką wdzięczność, nie żałobę. Czułem, że byłem świadkiem jednego ze wspaniałych ludzkich istnień mojej ery.
W taki oto sposób można umierać z radością. I z radością patrzeć na śmierć ukochanej osoby. W środku każdy z nas wie, że „Ukochany, najdroższy przyjacielu, drzwi mojego serca będą na zawsze dla ciebie otwarte, niezależnie od tego co zrobisz, nawet jeśli umrzesz.” Pozwalasz im odejść, nawet w obliczu śmierci. Taka bezinteresowna miłość uwalnia. Wyzwala ona osobę, która musi odejść, a ciebie uwalnia od całego smutku.
To więc miałem na myśli mówiąc o życiu wypełnionym sensem i o radosnym umieraniu. Tego osobiście doświadczyłem podczas medytacji, wznosząc się ponad zawiłości tego świata, zupełnie jak podczas wspinaczki na piramidy Ameryki Środkowej. O tym mówił Buddha w starożytnych Suttach. Jest to również zapisane w waszych sercach i czeka, by was prowadzić.
Jeśli twoje życie wypełnione będzie znaczeniem, nie tylko będziesz umierał z radością, lecz będziesz dawał dużo radości wszystkim tym, których spotkasz na drodze, w życiu i w śmierci.
Dziękuję.
Artykuły o podobnej tematyce:
- Nyanatiloka Mahathera Właściwe zrozumienie
- Thanissaro Bhikkhu Papañca i ścieżka ku kresowi cierpienia
- Ajaan Sumedho Niedwoistość
- Bhikkhu Bodhi Przebywając pośród mądrych
Sprawdź też TERMINOLOGIĘ
Poleć nas i podziel się tym artykułem z innymi:
Chcąc wykorzystać część lub całość tego dzieła, należy używać licencji GFDL:
Udziela się zgody na kopiowanie, dystrybucję lub/i modyfikację tego tekstu na warunkach licencji GNU Free Documentation License w wersji 1.3 lub nowszej, opublikowanej przez Free Software Foundation.
Można także użyć następującej licencji Creative Commons:
Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Na tych samych warunkach 3.0
POMÓŻ FUNDACJI "THERAVADA"
(KRS: 0000464215, NIP: 5223006901, Regon: 146715622)
KONTO BANKOWE: 89 2030 0045 1110 0000 0270 1020
Oryginał można znaleźć na tej stronie: http://www.what-buddha-taught.net/Books6/Ajahn_Brahm_Living_Meaningfully_Dying_Joyfully.htm
Źródło: http://www.bswa.org
Tłumaczenie: Aleksandra Łobacz